niedziela, 16 września 2012

Uratowali świat, ale pogrzebali moją wiarę w filmy o superbohaterach (całe szczęście z odsieczą przyszedł Batman) – recenzja Avengers


Były śmieszne memy na Kwejku. Były dziewczęta rozmarzone urodą Chrisa Hemswortha, Roberta Downeya Jra i Toma Hiddlestona. Były duże oczekiwania, jako że większość redakcji filmowych na świecie uznała Avengers za jedną z najważniejszych premier roku. Były pozytywne recenzje znajomych, był podbity Box Office (film jest już w pierwszej dwudziestce największych hitów amerykańskiego rynku kinowego wszech czasów), była interesująca obsada, wielki budżet i dobre efekty specjalne. Czego nie było? Scenariusza!




Od razu uprzedzę, że w życiu nie miałam w rękach innego komiksu niż manga (OK., jeszcze „Kaczor Donald”). Nie mam dużego pojęcia o superbohaterach, jednak myślę, że nie jest to potrzebne do ocenienia samego filmu, bo w końcu rozmawiamy tylko i wyłącznie o tym, co widzieliśmy na ekranie. Nie uważam też, że wszystko powinno mieć drugie dno i zmieniać mój światopogląd – niektóre rzeczy stworzone są tylko do tego, aby być czystą rozrywką i jeśli są mało ambitne, ale przy tym szczerze zajebiste, to pozostaje tylko korzystać. O tym, że film o komiksowej postaci może zachwycić inteligentnym, bardzo rozbudowanym scenariuszem i głębią psychologiczną bohaterów przekonała mnie ostatnio trylogia o Batmanie. Dziwiłam się, dlaczego ktoś postanowił zdubbingować Avengersów, jednak po seansie przestałam: tak prosta, przewidywalna i nieoryginalna fabuła może spodobać się głównie młodszej publiczności. Bardziej wyrobiony widz będzie zniesmaczony tym, jak haniebnie obraża się jego zdolność rozumowania. 


W definicji słowa superbohater leży nawet nie tyle ratowanie miasta/świata, co jego uratowanie, zatem zakończeń filmów tego typu domyślamy się jeszcze zanim zaczniemy je oglądać. Pewna przewidywalność jest wliczona z góry w ten gatunek, dlatego producenci starają się nas trochę oszukać i stosują zasłonę dymną w postaci efektów specjalnych, scen walki i przystojnej obsady. W porządku, całkiem chętnie dam się nabrać, o ile składniki te zaserwowane są w rozsądnych proporcjach. W przypadku Avengers niestety historia i dialogi kuleją do tego stopnia, że nie pomogły nawet wdzięki Scarlett Johansson ani urok Roberta Downeya Jra o oczach szczeniaczka. Cała fabuła (praktycznie pozbawiona jakichkolwiek zwrotów akcji i napięcia) stanowi tylko pretekst do pokazania, jacy superbohaterowie są silni i wygadani. W dodatku chociaż na początku skłóceni, w obliczu niebezpieczeństwa potrafią się za siebie poświęcać i tworzą zgrany team (cóż za nowość). 


Skoro twórcy położyli się na konstruowaniu historii, charakterów i wiarygodnych relacji między nimi, to może chociaż wyposażyli swoje dziecię w odrobinę humoru? I tu nie znajdziemy pocieszenia. Albo inaczej: twórcy bardzo chcieli zabarwić film humorystycznie, ale zrobili to w tak wymuszony sposób, że niestety, i to nie wyszło. Jedyną sceną, która mnie rozbawiła, było sponiewieranie Lokiego przez wkurzonego Hulka (a na marginesie: Dżizas, dziewczyny, kiedy myślę o twarzy Toma Hiddlestona nasuwa mi tylko epitet „parszywa” – o co chodzi z tymi peanami na jego cześć?).


Jeśli jednak nastawimy się na doznania czysto wizualne i zapomnimy o jakichkolwiek intelektualnych (o słuchowych być może też warto) jest szansa, że dostrzeżemy kilka jasnych punktów. W zależności od płci, będzie to ubrany w lateks tyłek wspomnianej Scarlett lub kilka umięśnionych torsów popularnych aktorów (chociaż raz to głównie panie mają na co popatrzeć!). Zaciekawić może także odziana w obcisły uniform Cobie Smulders, czyli Robin Scherbatsky z Jak poznałem waszą matkę (fanów serialu powinien ucieszyć ten miły akcent, chociaż rola ta nie wnosi wiele ani do osiągnięć artystycznych aktorki, ani do filmu). I efekty. Efekty były dobre. Ale w jakich filmach akcji teraz nie są? Przy obecnych możliwościach technologicznych widowiskowa rozpierducha to za mało, by zaskarbić sobie uznanie widza. Chociaż powinnam mówić tylko za siebie, ponieważ sukces kasowy obrazu Jossa Whedona wskazuje na coś zupełnie przeciwnego.

Christopher Nolan udowodnił, że przy dobrym scenariuszu nawet historia faceta ubranego w maskę ze spiczastymi uszami może wydawać się poważna i wciągająca. Może problem Avengers tkwi w tym, że ze względu na liczebność bohaterów nie było czasu, by nakreślić ich dokładniejsze portrety, by nadać im wielowymiarowość? Wiem jedno: gdyby każdy film o superbohaterach skrojony był na miarę Batmana (cenię niemal po równo każdą z części), to stałabym się fanką gatunku. A tak, Avengers otrzymują tytuł mojego największego kinowego rozczarowania tego roku.
  


Avengers 3D: Akcja, Sci-Fi, USA 2012. Reżyseria: Joss Whedon. Scenariusz: Joss Whedon. Zdjęcia: Seamus McGarvey. Muzyka: Alan Silvestri. Obsada: Robert Downey Jr., Chris Evans, Mark Ruffalo, Chris Hemsworth, Scarlett Johansson, Tom Hiddleston. Czas: 2 godz. 22 min.

Moja ocena: 4/10

2 komentarze :

  1. Witaj Dominiko.
    Świeżo po seansie "babyCall" google jakimś sposobem wyrzuciło mnie na Twojego bloga na którym spędziłem resztę wieczoru.
    Każdy może dzisiaj pisać, ważne aby tylko mieć coś do powiedzenia.
    Kino, wehikuł magiczny, nieprawdaż?
    Dzisiaj już nieco mniej, choć również zdarza się, jak dawniej czekałem na seans w małomiasteczkowym kinie. Zapach sali kinowej, ta nutka podniecenia przy zgaszeniu świateł... Zapadałem się w kinowym fotelu i niczym Marty McFly w Deloreanie przenosiłem się do czasów wprowadzenia przez NASA programu Apollo, cofałem się głebiej do ery dinozaurów wraz ze Stevenem Spielbergiem czy też oglądałem perypetię Flinstonów przeniesione wraz z Godmanem i Moranisem na kinowy ekran. Dzień święty święcić. I tak też robiłem, bo dzień święty dla mnie to były zawsze piątkowe popołudnia od godziny 17:00 kiedy odżywał srebrny ekran odżywałem i ja.
    Czytając Twoje recenzje, czy też felietony bo do nich im bliżej - poczułem jakby czegoś brakowało. Czegoś co było kiedyś w kinie ale już tego nie ma - pasja tworzenia. W latach 90' chodzenie do kina było odkrywaniem na nowo czegoś innego. Doświadczaniem rozmaitości, które co piątek były zupełnie od siebie odmienne. Kino było inne.
    O czym dzisiaj można by pisać? Patrząc na repertuar na najbliższe 12 miesięcy kina komercyjnego - z czystym sumieniem przyznaję - nie wybrałem niczego co by mnie interesowało. Nie ma nic ciekawego, kino zeszło na psy. Dostajemy odgrzewane ziemniaki z mikrofali, które już dawno przestały przypominać frytki i w dodatku nie są polane ketchupem jak dawniej. Niby to nadal frytki, ale... kiedyś wychodząc z kina nuciło się pod nosem główne partie ścieżki dźwiękowej, która tak zapadała mocno w pamięć! Dzisiaj, wydawać się może że muzyki w filmie kompletnie nie ma.
    Zamiast pisać o tych wszystkich nowościach kinowych, może bardziej warto było by się skupić na kinie dawnym? Czasach kiedy filmy produkowano z miłości do kina a nie do pieniędzy...tym samym zmienić target swojego czytelnika i uderzyć w grupę ludzi którzy by chętnie czytali o czymś o czym już nie czytali na dwudziestu innych portalach. Może oni szukają czegoś nowego, może wystarczy podpowiedzieć a resztę zrobi ciekawość. Po prostu ładnie się Ciebie czyta, szkoda marnować czas i słowa na obrazy które raczej oprócz trzech gwiazdek na dziesięć nie zasługują na nic więcej ... ale to tylko moja ocena. Pozdrawiam. Michał Ambroży

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na początku pragnę Ci serdecznie podziękować za taki konkretny, obszerny komentarz - jest mi niezmiernie miło, że ktoś spędził tyle czasu na moim blogu i jeszcze chciał się podzielić swoimi uwagami.
      Jak pewnie zauważyłeś, swoje miejsce w sieci mam od niecałego miesiąca, tak więc wciąż jestem świeżakiem w tym biznesie. Masz słuszność - piszę o rzeczach, o których można przeczytać na 20 innych portalach. Wynika to jednak po części z tego, że jeszcze nie jestem pewna co do tematyki, jaką chcę tu poruszać. Zaczęłam pisanie od relacjonowania tego, co się wokół mnie dzieje, co ostatnio widziałam, bo tak jest też najłatwiej. Pisanie o filmach starszych wymaga więcej kompetencji i przygotowania, a wolałam zacząć ostrożnie, bo sama nie wiedziałam, jak będzie mi to blogowanie szło. A że idzie dobrze, prawdopodobnie z czasem zwiększę poziom trudności i będzie więcej odkurzania dawnych filmów. Nie będę się jednak całkowicie odżegnywać od współczesnego kina komercyjnego - uważam, że znalezienie produkcji rozrywkowej na wysokim poziomie to zadanie ważne i wcale nie takie proste, aczkolwiek do zrealizowania (Batmany!). Nie można żyć samym Trierem i dobre mainstreamy są na wagę złota. Priorytetem jest jednak dla mnie to, żeby każdy tekst, obojętnie na jaki temat, odznaczał się walorami filmoznawczymi. Kształcę się w tym kierunku, więc chciałabym, żeby notki nie były jakimś tam pitu-pitu, tylko żeby zawierały chociaż odrobinę fachowej wiedzy.
      Co do magii kinematografii lat 90. to nie umiem się wypowiedzieć, gdyż w tym czasie za bardzo byłam zajęta czesaniem lalek i do kina chadzałam jedynie na duszka Kacperka;) Ale żeby wtedy filmów rozrywkowych nie robiło się dla pieniędzy, tylko z miłości? Nie byłabym taką optymistką, kino od samiuśkiego początku było biznesem. Może to urok minionych lat nadaje temu okresowi wyjątkowości. Poza tym jak już wyżej wspomniałam, niewiele rzeczy mnie we współczesnym kinie zachwyca, ale jednak udaje mi się znaleźć coś dla siebie, tak więc nie taplamy się w morzu beznadziei, czasem znajdzie się jakaś wysepka :)
      Jeszcze raz dziękuję za komentarz, dał mi sporo do myślenia, co na pewno będzie miało to wpływ na przyszłość tego bloga. Pozdrawiam!

      Usuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...