środa, 16 lipca 2014

Pierwsza połowa roku 2014 – seriale, książki, muzyka



9999 in 1, czyli post, w którym nadganiam zaległości z pierwszej połowy bieżącego roku. Niewiele się na tym blogu działo, więc postanowiłam krótko opisać moje ostatnie podniety i rozczarowania. Na pierwszy rzut idą seriale, książki i muzyka; nad filmami jeszcze pracuję. :) 




Seriale




Te dobre:

Detektyw, sezon I – inteligentny scenariusz, estetyka neo-noir, niesztampowe zdjęcia, McConaughey lepszy niż w swoim oscarowym Witaj w klubie… Co tu się rozpisywać, przecież już wszyscy wiedzą, że to przebój tego roku.
  
House of Cards, sezon I – słowo „cynizm” nabrało nowego znaczenia! Najciekawszy „gadany” serial, jaki znam. Niepokoję się tylko o sezon II, bo jego pierwszy odcinek nieco mnie zdenerwował. W kilkanaście minut ukręcili łeb całej, długo budowanej intrydze, a w dodatku Frank robi coś, co kłóci się z psychologią tej postaci. No zobaczymy…

Sherlock, sezony I–III – w końcu udało mi się nadrobić wszystkie sezony. Do grona piewców nie dołączam, bo odcinki reprezentują nierówny poziom (czasami cały ciężar serialu niesie na swych barkach niezawodny Benedict Cumberbatch), ale w tych najlepszych momentach jest błyskotliwie i przezabawnie. Poza tym kolejne serie charakteryzuje tendencja zwyżkowa, więc w przyszłości będę unikać sherlockowych zaległości.

Gra o tron, sezon IV – co ta Gra o tron ze mną robi! Włączam, oglądam, trzęsą mi się ręce, co i raz rozdziawiam buzię, łapię się za głowę i parskam śmiechem na zmianę. Przysięgam, że żaden inny serial nie budzi we mnie tak silnych emocji. W przypadku żadnego innego nie jestem chora, gdy nie obejrzę odcinka w kilka godzin po premierze. A czwarty sezon był zdecydowanie najlepszy! Tyle intryg, tyle zwrotów akcji! Pal sześć, że o połowie z nich wiedziałam już wcześniej – internauci czerpią sadystyczną radość z rozsiewania spoilerów wszędzie, gdzie się da. Naganne obyczaje, ale i tak nic nie ma takiej mocy, by zniszczyć mi zabawę.

Seriale – miernoty:

Rzadko się zdarza, że któryś z kolei sezon przebija te początkowe. Twórcom Gry o tron i Sherlocka się udało, ale już ekipy odpowiedzialne za Pamiętniki wampirów (sezon V), The Walking Dead (sezon IV), Supernatural (sezon IX) odwaliły fuszerkę. Jeśli kiedykolwiek przyznam się jeszcze do oglądania Pamiętników, to proszę, pomóżcie mi. To już nawet pod guilty pleasure nie podchodzi, to jest jakiś embarrassment. Supernatural od jakichś trzech sezonów wije się w agonii, ale mimo tej całej powtarzalności wciąż żywię doń ciepłe uczucia (bracia Winchester, jak was nie lubić?). A i tak najbardziej z tej trójki szkoda mi The Walking Dead – to był na początku bardzo wciągający serial, a od 1,5 sezonu więcej w nim zapchajdziur niż konkretów. A niech was zombie podziobią…
  
Coven wypuszczone pod szyldem American Horror Story też nie zaspokoiło mojego apetytu. Za dużo groteski, za mało horror story. Trzymam kciuki za to, aby The Freak Show przypominał (najlepsze do tej pory) Asylum.

Seriale w trakcie:

Pozostawieni, sezon I – pilot jest niesamowity (zachwycałam się tu: link), drugi odcinek lekko ostudził mój entuzjazm, ale wciąż myślę, że to może być coś wyjątkowego.

Penny Dreadful, sezon I – obejrzałam dwa pierwsze odcinki i nie leży mi to. Wymuszone to jakieś, zbieranina wszystkiego, póki co przedstawiona bez żadnego klucza. Choć z drugiej strony jestem skłonna dać szansę tym klimatycznym, mglistym zdjęciom oraz Evie Green, bo błyszczy. Doradźcie mi – kontynuować, zostawić…?

Czysta krew, sezon VII – długo byłam wyrozumiała, ale już nikt i nic się tu nie broni. Chyba że Alexander Skarsgård, Skarsgård musi się bronić, taka natura Skarsgårda. A fu, ale ze mnie wstrętna, płytka baba, a fu. xD


Książki




Do najciekawszych, jakie ostatnio czytałam, zaliczam:

Sława i chwała, Jarosław Iwaszkiewicz – czyli powieść, której poświęciłam ostatnie pięć miesięcy, temat mojej pracy magisterskiej. Iwaszkiewicz stał się na nowo popularny wśród badaczy, wśród młodych czytelników jeszcze nie, ale gorąco polecam tę prozę. Nikt tak pięknie nie pisał o przemijaniu jak Iwaszkiewicz, u nikogo śmierć nie była tak sensualna, zmysłowa. Sława i chwała to historia losów trzech zaprzyjaźnionych rodów rozpisana na trzydzieści lat – od rewolucji bolszewickiej na Kresach po nastanie ustroju komunistycznego. Ja widzę w niej zwłaszcza obraz różnorakiego umierania, końca przedwojennego świata i jego obyczajowości. Sprawnie uchwycił sedno Kazimierz Kutz, adaptator utworu: „[Sława i chwała] to opowieść tym, jak wszystko na naszych oczach niszczeje i kona, to nostalgiczna, bardzo tragiczna historia agonii wielkiej Rzeczypospolitej – od morza do morza. A wraz z »tamtą« Polską odchodzą piękne dwory, piękne drzewa, piękne gospodarstwa. Wszystko umiera”. Czytajcie Iwaszkiewcza dzieci, bo to nie tylko „komuch i pedał” (supergej literatury, pff – link), ale też człowiek niezwykle wykształcony, esteta, wybitny prozaik.

Morfina, Szczepan Twardoch – chyba najlepsza nowa książka, jaką ostatnio czytałam. Może zbyt efekciarska, popisowa, ale jednak przejmująca. Ten błyskotliwy monolog cynika, który przypadkowo zostaje wciągnięty w tryby konspiracji przeciwko niemieckiemu okupantowi, w ciekawy sposób koresponduje z Sławą i chwałą. Porusza podobny wątek bohaterstwa (a właściwie antybohaterstwa) i bierze się za bary z heroizmem sienkiewiczowskim, rozumianym jako pompatyczna walka i śmierć w glorii chwały. W dodatku Jarosław Iwaszkiewicz pojawia się tu jako jedna z postaci, ale to już akurat smaczek, którym delektować się będą pewnie nieliczni, „siedzący” w twórczości tego pisarza.
   
Przejmujący z oddali, Deborah Curtis – obowiązkowa pozycja dla fanów Joy Division. Wspomnienia wdowy po Ianie Curtisie, które posłużyły Antonowi Corbijnowi do stworzenia scenariusza Control. Co ciekawe, obraz muzyka w obu przypadkach znacznie się różni – zafascynowany zespołem reżyser kreśli portret jednostki smutnej, obarczonej cierpieniem, ale także natchnionej; zgorzkniała żona skupia się na jego chorobie psychicznej i destrukcyjnym działaniu na siebie i otoczenie. W opowieść wplecione są smaczki z historii Joy Division oraz refleksje o branży muzycznej w ogóle. Książka jest napisana co najwyżej średnim językiem, a Deborah zbyt często przyjmuje perspektywę zdradzonej kobiety, ale to wciąż bardzo interesująca biografia Curtisa, relacja z pierwszej ręki.

Imperium, Ryszard Kapuściński – nie wiem, czy w świetle ostatnich wydarzeń na Ukrainie istnieje bardziej aktualna książka. Cechy narodu rosyjskiego wyłuszczone w reportażu opublikowanym 11 lat temu mogą spokojnie służyć jako komentarz do tego, co dzieje się obecnie – tak jakby nic się nie zmieniło.

Gra o tron, George R. R. Martin – w ostatnim czasie starałam się także nadrobić wydawnicze hity; padło na pierwsze tomy sag Pieśń lodu i ognia oraz Millenium Stiega Larssona. Martin mnie pozytywnie zaskoczył, Larsson zawiódł. Mężczyzn, którzy nienawidzą kobiet czyta się szybko, ale denerwowały mnie momenty, gdy narrator porzucał fabułę na rzecz społecznego moralitetu (owszem, o przemocy wobec kobiet należy mówić, ale czy nie można subtelniej?). W dodatku książka jest napisana dość prostackim językiem, niektóre dialogi brzmią totalnie drętwo. Odwrotnie rzecz ma się z Grą o tron. Mimo że powieść liczy 700 stron, brak w niej przestojów. Martin kreuje na tyle plastyczne obrazy, że nie przeszkadza nawet to, że serial i książka mają się niemal 1:1. Najbardziej zdumiało mnie jednak to, że w porównaniu do prozy hit HBO okazał się… pruderyjny. Owszem, Gra o tron to jedna z tych produkcji, dzięki której seks i przemoc stały się znakiem markowym stacji. Ale jest jedna rzecz, która zawstydziła scenarzystów, która okazała się zbyt śmiała nawet dla nich – miłość na oczach tłumu. W khalasarze Drogo obecność innych Dothraków nie jest powodem, by sobie nie poużywać (co w ekranizacji widzimy raz, podczas wesela, lecz w wykonaniu „dzikusów”). Choć życie erotyczne Daenerys i Drogo zajmuje w serialu ważne miejsce, rozkwita ono zawsze w odosobnieniu. A Martin pozwolił sobie na większą pikanterię! Co prawda HBO stara się nadrobić te braki licznymi, dopisanymi scenami w burdelu, ale to już nie to samo. Nigdy bym się nie spodziewała, że producenci Gry potrafią się jeszcze przy czymś zarumienić. 


Muzyka




Szczęka opadła:

W bieżącym roku czuję się muzycznie niedopieszczona. Zaliczyłam zdecydowanie za mało zauroczeń i ledwie cztery miłości od pierwszego usłyszenia. Poza singlami Two Weeks FKA twigs i Tough Love Jesse Ware na myśli mam płytę Ought oraz oficjalny soundtrack Tylko kochankowie przeżyją, który stworzył sam Jim Jarmusch wraz ze swoim zespołem SQÜRL. Wspomógł go Jozef van Wissem, który za kompozycje te został uhonorowany nagrodą Cannes Soundtrack Award. Gitarowa oprawa muzyczna stanowi jeden z największych walorów filmu – hipnotyzująca i klimatyczna, nadaje mu undergroundowego posmaku i pewnego mrocznego, uwodzicielskiego uroku. Jeden z najlepszych soundtracków, jakie słyszałam w życiu? Bardzo możliwe. Co do Ought, to na debiutanckim More Than Any Other Day czerpią oni garściami z Joy Division, ale jak na taki surowy post-punk przemycają zaskakująco dużo przebojowych riffów. 



Najmocniejszym punktem jest tu „jedynka” Pleasant Heart.

Nie znalazłam całej płyty w jednym nagraniu, więc proszę sobie wygooglować.

Nic nie opadło, ale wciąż na plus:

– nowe płyty Lykke Li (jak dobrze być dziewczynką, można bez wyrzutów sumienia słuchać sobie takich smętów), How to Dress Well (w sumie też smęty, tylko po męsku), Cloud Nothings (gówniarskie, energetyczne, rockowe granie). Próbki:




– TEN singiel – najbardziej „nośna” piosenka półrocza (choć stylóweczka tej małej jest straszna):


– w kategorii „przebój wakacji 2014” mam kilku faworytów: Kiesza  Hideaway, Secondcity – I Wanna Feel, Duke Dumont – I Got U, Route 94 – My Love, Jamie XX – Girl. Lekki zwrot ku latom 90. Taa, wiem, prawie nie wyszłam poza Eskę. To ja się popsułam, czy mainstream się naprawia? (Ho ho, brzmię jak hipster pierwszej wody. To nieprzyzwoite, muszę z tym coś zrobić.)

1 komentarz :

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...