Kilka dni temu stałam się arcyszczęśliwą posiadaczką Drive na DVD. Chyba każda bliższa mi osoba wie, że wyznaję „drajwizm” i że to mój ulubiony film zeszłego roku (obok Melancholii Larsa von Triera). W notce tej postaram się nie dotykać samej kwestii kunsztu Refna (jedną 10-stronicową pracę już o tym napisałam i wierzcie mi, moje i Wasze spojówki nie chcą, żebym się rozkręciła), skupię się natomiast na samej jakości polskiego wydania, które jak z góry zaznaczę, pozostawia wiele do życzenia.
Pierwsze, co się rzuca w oczy, to brak plastikowego, tradycyjnego pudełka, które ITI zastąpiło wydaniem książka + płyta. Przypomina to dodatki do gazet i nie sprawia dobrego wrażenia, lecz nie jeśli nie chcemy wydawać 70 zł na Blu-Ray, nie mamy innej opcji. Na folder składają się 22 strony tekstu i zdjęć, z czego to drugie jest znacznie atrakcyjniejsze. Zastanawiam się, czy zatrudnienie redaktora tekstowego przez firmę dystrybuującą filmy to naprawdę taka ekstrawagancja? Koszt, na który nie można sobie pozwolić? No kaman, przecież tym ludziom i tak się płaci grosze. Nie trzeba być z wykształcenia polonistą, żeby dostrzec, jak kulawym językiem odznaczają się te opisy (tak jakby budowa zdania wielokrotnie złożonego wymagała jakiegoś specjalnego wtajemniczenia). Podobnie zapomnianą sztuką zdaje się być interpunkcja, autorzy mieli też problem ze zdecydowaniem się na jeden, konsekwentny zapis tytułów filmów, stąd cudzysłowy zmieniają swoje położenie. Mogłabym tak dłużej, ale może skończę na tym – po prostu nie uczcie się z tej książeczki polskiego ;) Merytorycznie jest lepiej, aczkolwiek nie dowiedziałam się o filmie niczego nowego. Konkretnie są to: rekomendacje dystrybutora oraz dziennikarza filmowego Janusza Wróblewskiego (koleś nazywa Drive gangsterską baśnią i jestem bardzo ciekawa, gdzie on się dopatrzył elementów fantastyki), parę słów o literackim pierwowzorze, krótka historia powstawania scenariusza, biogramy Ryana Goslinga, Carey Mulligan, Bryana Cranstona, Rona Perlmana, Oscara Isaaca i Nicolasa Windinga Refna. Całość przeplatają cytaty z prasy oraz z filmu i mam wrażenie, że część tych drugich wybierana została losowo. O ile niektóre faktycznie stanowią esencję Drive, to reszta nie mówi o filmie absolutnie nic. Przyjemne dla oka są natomiast liczne zdjęcia (na Goslinga zawsze miło popatrzeć) i różowo-czarna oprawa graficzna.
A na płycie bieda, oj bieda… Gdy włożymy ją do odtwarzacza, jesteśmy zmuszeni do obejrzenia aż 8 krótkich reklamówek producentów i patronów medialnych, dopiero po tym uruchamia się menu. Wśród dodatków mamy zwiastun filmu, dwa spoty TV, making of, galerię zdjęć oraz (tu ukłon w stronę pań) scenę pocałunku w windzie. Po making of spodziewałam się solidnego materiału, tymczasem jest to tylko trwający 2 minuty 21 sekund zlepek wypowiedzi dotyczący postaci Shannona, granego przez znanego z Breaking Bed Bryana Cranstona. Czemu poświęcono miejsce tylko jemu, skoro to bohater drugoplanowy? Pozostaje to dla mnie zagadką. Na galerię zdjęć składa się ok. 150 fotosów z planu (pogubiłam się przy liczeniu) i jest to akcent miły, aczkolwiek niepotrzebny, bo to samo znajdziemy w googlach. Najbardziej debilny jest jednak jeden ze spotów, w którym słyszymy takie hasła reklamowe jak „Love story pisane czystą adrenaliną” i „Drive – film, który kręci kobiety”. Domyślam się, że dystrybutor chciał w ten sposób zachęcić do kupna fanki Goslinga, ale robić od razu z Drive babski melodramat? Jeśli już miałabym się bawić w podziały, to nazwałabym obraz Refna bardziej męskim kinem, chociaż to i tak bez sensu, tak samo jak powszechny stereotyp, że jak kobieta, to musi czytać Sparksa, oglądać filmy z Tatumem i popłakiwać przy balladach Adele.
Na plus byłoby umieszczenie osobno sceny w windzie, gdyby nie to, że jest urwana w złym momencie. Cały kunszt tej genialnej przecież sceny polega na jej kontrastowości. Gdy Driver dostrzega, że zaraz będzie musiał spuścić solidny łomot facetowi, który stoi obok i skrywa za marynarą spluwę, przyciąga do siebie Irene i składa na jej ustach gorący pocałunek. Slow motion nadaje temu zdarzeniu podniosły, bardzo sensualny i intymny wymiar, lecz gdy para kończy, cały nastrój zmienia się o 180 stopni, jako że Gosling miażdży nieprzyjacielowi czaszkę stopą. To przejście od romantyczności do brutalizmu stanowi podsumowanie całego filmu, który cały został zbudowany na przeciwieństwach. Od oniryzmu do dynamicznych pościgów, od czułostek do przemocy, od Drivera „dobrego rekina” do czerpiącego z zabijania ekstatycznej przyjemności gangstera. ITI serwuje nam sam pocałunek, już bez krwawej jatki, a przecież ta scena jest bez tego niekompletna. Ale cóż, przecież my, baby, nie lubimy patrzeć na mordobicie!
Poniżej link do całej sceny, pocałunek plus jatka:
Co Drive na DVD, to Drive na DVD, więc absolutnie nie żałuję kupna, jednak szkoda, że polskie wydanie prezentuje się tak ubogo. Fani filmu, których w końcu w naszym kraju nie brakuje, mają prawo czuć się niedopieszczeni.
Kiedy szukałam zdjęć do zilustrowania tej notki, natknęłam się na wiele fanowskich, alternatywnych plakatów Drive. Są naprawdę genialne, idealnie oddają klimat filmu. Gdy na nie patrzę, na myśl przychodzi mi oksymoron „stylowy kicz”, ale sami przyznacie, że zbitka tych dwóch słów to dobre podsumowanie estetyki dzieła Refna:
Goslingowy bonus!
Na koniec, korzystając z faktu, że piszę o tematyce okołogoslingowej, pokażę Wam, co ciekawego niedawno trafiło do Internetu:
To oczywiście fejk, prawdą jest jednak, że Gosling to jeden z głównych kandydatów do roli Christiana Greya. Nie wiem jak Wy, lecz ja jestem za tym, by tak się NIE stało! Przeczytałam gdzieś, że popularność Goslinga powoduje fakt, że to miły facet – każda dziewczyna chciałaby takiego męża, facet kumpla, a babcia wnuka. To prawda. Nawet gdy wciela się w postać osoby niezrównoważonej psychicznie, jego oczy pozostają łagodne (może dlatego jako szaleniec potrafi być tak przerażający – myślę tu o Wszystko, co dobre, nikt nie spodziewa się złych rzeczy po takim spokojnym gościu). Greyem powinien zostać ktoś bardziej „szorstki”, zadziorny, i mam już nawet swój typ, myślę mianowicie o Christianie Bale’u. Ma prezencję samca alfa, a także opinię osoby impulsywnej i nieprzebierającej w czynach (na jego koncie są awantury na planach filmowych oraz rzekome pobicie matki i siostry). Jedyne co może przeszkadzać, to kolor oczu (ale od czego są soczewki) oraz wiek, jako że aktorowi blisko do czterdziestki, a książkowy Grey ma lat 28. Ale skoro Rzędziana, czyli kilkunastoletniego giermka Skrzetuskiego, zagrał wówczas 36-letni Wojciech Malajkat, to Bale nie może zagrać Greya? ;)
Gdyby ktoś miał wątpliwości, czy Bale się nadaje:
Plakaty podebrane z : http://rustycharles.deviantart.com, http://tuhinternational.com, http://themoviesheet.tumblr.com.
nie widziałam tego filmu ale Twój post mnie zaciekawił na tyle, że w sobotni wieczór chyba będę musiała sobie urządzić seans z Drivem ;)
OdpowiedzUsuń"DRIVE" świetnym filmem jest i koniec tematu. A co do osoby Greya...mi też Gosling nie bardzo pasował do tej postaci...i Bale też nie do końca pasuje, ale... nie jestem zbyt zainteresowana tym filmem, więc w sumie wszystko mi jedno :)
OdpowiedzUsuń"50 twarzy Greya" na pewno będzie kinowym megahitem, więc jakie by to miało nie być, to pewnie obejrzę (mimo że przeczytałam tylko kawałek książki). Ale żeby to był dobry film, to naprawdę nie wiem, kto by to musiał zrobić. I Goslinga szkoda mi do takiej roli, bo do tej pory podobały mi się WSZYSTKIE jego filmy i wolę, żeby tak zostało. Stać go na ambitniejsze projekty :) Bale'a zresztą też.
UsuńJa wiem, że miałam mój komentarz zamieścić jakiś czas temu, ale jakoś nie po drodze mi było żeby go skończyć. Kiedy jednak w moje ręce trafiło książeczkowe wydanie DVD Jane Eyre, przypomniałam sobie o Twoim wpisie i refleksjach, które we mnie wzbudził. Cóż, teraz dobrze Cię rozumiem - człowiek kupuje film na DVD, który lubi, naprawdę lubi, chce mieć na półce coś idealnego, dobrze zrobionego, ładnie wyglądającego, a tu... owszem, ładnie wygląda, ale sama zawartość książeczki dobrze zrobiona nie jest. W mojej Jane Eyre również są błędy! Co prawda informacje w niej zawarte dobrane są odpowiednio, jednak da się odczuć, że po wybraniu ich nikt ich nie zredagował - a szkoda. Podobnie jak do opisanego przez Ciebie Drive dodatki tutaj są ubogie - zdjęcia, zwiastun i making off (którego jeszcze nie oglądałam, więc co do jego jakości się nie wypowiem) - zastanawiam się czy ich niewielka liczba jest jakąś charakterystyczną cechą dla takich wydań.
OdpowiedzUsuńSam pomysł publikowania DVD w takiej formie nie wydaje mi się zły - wygląda to estetycznie, a dodawanie do filmu książeczki ma potencjał (mam nadzieję, że niektóre wydania go wykorzystują - bo w przypadku Jane Eyre i, jak piszesz, Drive tak nie jest).
Rzecz jasna nie żałuję wydanych pieniędzy, jednak nieco się rozczarowałam. Pozostaje mieć nadzieję, że w końcu ktoś zorientuje się, że jeśli publikuje tekst, to powinien oddać go w ręce redaktora...
Sylwia :)
Chciałabym, żeby ktoś kiedyś poczuł potrzebę zatrudnienia redaktora, ale to chyba już na zawsze pozostanie tylko moim pobożnym życzeniem, bo kto by chciał wydawać jeszcze jakieś dodatkowe pieniądze przy wypuszczaniu DVD? I tak Polacy kupują mało filmów, więc dystrybutorzy robią wszystko po najmniejszej linii oporu, żeby redukować koszty. Ach, i obawiam się, że 85% ludzi, którzy biorą do ręki tę książeczkę, pewnie w ogóle nie widzi tych błędów. No i lepiej mieć takie kiepskie wydanie, niż żadne wydanie, jak ktoś będzie chciał kupić film, to i tak to zrobi, nie będzie najpierw patrzył na tekst. Wobec tego sprawa jest raczej przegrana, chociaż byłoby fajnie, żeby jednak kierownicy firm nie dawali takich zleceń byle komu, tylko najpierw sprawdzali kompetencje językowe tej osoby, która kompiluje te książeczki. Boję się jednak, że tylko nam, polonistom, przeszkadzają takie uchybienia.
UsuńAle takie wydania mają przyszłość - zauważyłam, że zazwyczaj filmy w kartonowej okładce kosztują mniej, przeciętny konsument prędzej wyda pieniądze na nie, niż na jakieś inne, można więc wywnioskować, że taka forma będzie coraz częściej spotykana. Niektóre z błędów są elementarne, sądzę, że dość łatwo je wychwycić (np. w mojej książeczce jest kropka po znaku zapytania), co tylko potęguje poczucie niesmaku, wynikające z przypuszczenia, że autorzy wydania nawet go nie oglądali przed daniem do wydruku. Jeśli popularność takich DVD wzrośnie, będzie ich więcej, a jeśli będzie ich więcej, to nieco przerażająca staje się wizja książeczek z błędami. Ostatecznie prędzej czy później ktoś do nich zagląda, a takie błędy tylko negatywnie wpływają na odbiorców - tych świadomych zniesmaczają, a tych nieświadomych - utrzymują w nieświadomości (i dodatkowo ogłupiają). Wystarczy, że statystyki odnośnie czytania przez Polaków książek są takie niskie - po co dodatkowo wciskać im w ręce coś, co zawiera błędy?
UsuńNiestety, ale to prawda - jeśli chce się mieć oryginał, to trzeba przyjąć te błędy z dobrodziejstwem inwentarza. A cena zachęca do kupienia, bo, w porównaniu do niektórych wydań DVD, jest przystępna - za moją Jane zapłaciłam jedynie 27 zł.
Niby te wydania kosztują mniej, ale to też nie jest tak do końca - "Avengers", również w tej marnej oprawie, kosztuje w Empiku 50zł. Stosunek jakości do ceny jest raczej gówniany. Jasne, że takie niepoprawnie napisane książeczki wpływają na odbiorców negatywnie (i świadomie, i nieświadomie), ale co tu począć, jak wszystko się o kasę rozchodzi, a sama dobrze wiesz, że nawet prasa codzienna rezygnuje z usług redaktorów i kaleczy nasz język co numer. Poloniści mogą tylko wzdychać.
Usuń