środa, 12 grudnia 2012

Outsiderskie love story – recenzja "Kochanków z księżyca. Moonrise Kingdom"


Młoda, roznegliżowana dziewczyna pozuje do obrazu swojemu ukochanemu. Scena z Titanica? Nie tym razem, chociaż Wes Anderson w swoim nowym filmie Kochankowie z księżyca. Moonrise Kingdom, przedstawia historię miłosną nakreśloną z nie mniejszym zaangażowaniem niż u Jamesa Camerona. Obaj reżyserzy podeszli do tematu idealistycznie i postawili miłość na piedestale, jako tę, która gdy jest prawdziwa, oprze się wszystkim przeciwnościom losu. Zasadnicza różnica między tymi produkcjami polega na tym, że jedyne łzy, jakie mogą wywołać u widzów Kochankowie…, to te spowodowane śmiechem.


Film utrzymany jest bowiem w konwencji baśniowej, co widać nie tylko w warstwie wizualnej (stylistyka cukrowa jak chatka Baby Jagi), ale także w sposobie ujmowania problemu, przyjęciu dziecięcej perspektywy. Wyspa New Penzance przypomina trochę wioskę Smerfów, w której każdy zna każdego, dzieci zaczytują się w fantastycznych opowieściach, a dorośli są tacy… niedorośli. Mieszkańcy żyją w jakby lalkowych domkach, otoczeni przez malownicze krajobrazy. Trochę się nudzą, a więc każde wydarzenie rośnie do rangi smerfastycznie istotnego – czy to chodzi o pierwszą miłość, czy burzę, która przybiera dla nich postać starotestamentalnego potopu. I mimo że czasem się przekomarzają, to gdy zachodzi taka potrzeba, potrafią grać zespołowo i przechytrzyć Gargamela, to jest Opiekę Społeczną. Już sam tytuł filmu (szczególnie ten nadany przez polskich dystrybutorów) brzmi jak „abrakadabra”, zapowiada coś magicznego, oderwanego od rzeczywistości. Zachodzi tu paradoksalne zjawisko, albowiem właśnie ta powaga, którą mają na twarzach wypisaną bohaterowie, nadaje filmowi lekkiego, komicznego tonu. Bo cóż innego może wywołać scena przepoważnego ślubu dwunastolatków, jeśli nie delikatny uśmiech i ciepło w klatce piersiowej?

Titanic i Smerfy to nie jedyne tytuły, jakie przywołują Kochankowie…, w których nitka cytatów przeplata scenariusz dość gęsto. Sam i Suzy (imponujące debiuty Jareda Gilmana i Kary Hayward – warto zapamiętać te nazwiska!), czyli dwoje outsiderów, którzy wspólnie uciekają z domu/obozu harcerskiego, przypominają nie tylko Jacka i Rose, ale też romansują jak Richard i Françoise z Niebiańskiej plaży, ich poświęcenie dla siebie godne jest zaś Romea i Julii. Sceny, w których dochodzi do starcia z wrogiem, czyli pozostałymi harcerzami, próbującymi skończyć tę idyllę, uszyto pod wykrój klasyków kina akcji (Sam celujący z wiatrówki do kolegi z zastępu: Do. Not. Cross. This… Stick!). Postać niezdarnego harcmistrza Warda (w tej roli niestarzejący się Edward Norton), który w czasie poszukiwań Sama nagrywa na kasetę swój „dziennik drużynowego”, budzi skojarzenia z agentem FBI Dalem Cooperem z Miasteczka Twin Peaks. Osnucie fabuły siatką kontekstów jeszcze bardziej wzmaga wrażenie wyolbrzymienia zachodzących sytuacji i w zetknięciu z młodzieńczą fizjonomią bohaterów filmu Andersona daje komiczny efekt.

Nie oczekujcie jednak po Kochankach… salw gagów – odnajdziecie tu więcej dramatu obyczajowego niż komedii. Ktoś napisał, że film ten „jest jak gorąca herbata w mroźny dzień” i niewątpliwie miał rację, lecz należy tu dodać, że Anderson początkowo odmawia widzom kostki cukru. Gdyby podjąć próbę odnalezienia w bohaterach atrybutów sukcesu, okazałoby się, że to ludzie przegrani. Sam i Suzy nie panują nad swoją agresją, przez co zostają odtrąceni przez rówieśników. Matka dziewczynki (nagrodzona Oscarem za rolę w Fargo Frances McDormand) tkwi w niezdrowej relacji ze swym mężem (zrezygnowany Bill Murray) i dawną miłością, kapitanem Sharpem (Bruce Willis w przykrótkim dresie), przez co unieszczęśliwia ich obu. Ward natomiast, gdyby takie wyróżnienie istniało, mógłby pretendować do tytułu „najgorszy drużynowy roku”. Anderson nakręcił film o dojrzewaniu, jednak stawia to wyzwanie przed dorosłymi. To oni muszą stać się w końcu odpowiedzialni, a nie dzieci, które wciąż mogą pozwolić sobie na życie wyobrażeniami prosto z książek. Sztorm, który zagraża bohaterom w finale filmu, jest dla nich sprawdzianem, zetknięcie się z tym kataklizmem skutkuje oczyszczeniem, przejściem na nowy, wyższy etap. 


Obraz Andersona urzeka bezpretensjonalnością i niekonwencjonalnym przedstawieniem uczucia, które rodzi się pomiędzy dwoma indywidualnościami. W podobnym klimacie utrzymane są wcześniejsze Moja łódź podwodna Richarda Ayoadego oraz Orzeł kontra rekin Taiki Waititiego. Z tych „outsiderskich love stories” emanuje podobny rodzaj ciepła wywołującego serdeczny uśmiech, a zawarte w nich banalne historie, ukazane z perspektywy kogoś nietuzinkowego, gubią swój trywializm. Kochankowie… uwodzą innością, intrygują konstrukcją świata, który z jednej strony jest baśniowy, „na niby”, z drugiej zaś nobilituje sprawy pozornie błahe – zupełnie jak w nieokiełznanej dziecięcej wyobraźni.

3 komentarze :

  1. Film bardzo w moim guście :)... i nie napiszę nic "dyskusyjnego", bo podzielam Twoją opinię i wrażenia po :)...mój ulubiony fragment- poranek w obozie harcerskim :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo spodobał mi się ten film i dzięki niemu sięgnęłam po inne propozycje Wesa Andersona. Film niewątpliwie można określić jako cudaczny i urzekający. Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Zastanawiam się dlaczego nikt nie zauważył podstawowego motywu w tym filmie jakim jest prześmiewcza parodia Harrego Pottera. Przyjrzyjcie się uważnie ;) Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...