wtorek, 4 grudnia 2012

Wgląd w komedie – papier toaletowy czy różowe okulary?


Gdybym miała bez zastanowienia odpowiedzieć, jaki gatunek filmowy lubię najmniej, odrzekłabym, że komedię (z naciskiem na tę romantyczną). Oczywiście nie oznacza to, że całkiem od niej stronię; czasem mam ochotę na skrajne emocje, dlatego regularnie sięgam po horrory i komedie właśnie. Częściej jednak po to pierwsze, a to z prostego względu – niewiele tytułów potrafi mnie rozśmieszyć (chociaż bywa tak, że włączam horror, a dostaję jedną z lepszych komedii roku, na myśli mam tu [Rec] 3: Genezę).

Te zaś, które widziałam ostatnio, da się wrzucić do dwóch worków. Pierwszy z nich zawiera modne „komedie zbereźne”, które polegają na obracaniu w pył pojęć takich jak dobry smak, poprawność obyczajowa czy inteligentny dowcip. Jeśli masz problem z zakwalifikowaniem filmu, to zrób szybki test:

A) czy połowa żartów obraca się wokół seksu?
B) czy druga połowa dotyczy kupy i związanych z nią czynności?
C) czy reżyser w żaden sposób nie próbuje Cię przekonać, że jego film ma nieść ze sobą tzw. głębię, morał?

Trzy odpowiedzi twierdzące i test zdany. Po takim wstępie możecie pomyśleć, że ja takie komedie chcę tępić, a ich twórców egzorcyzmować/skazać na banicję/whatever, a wcale tak nie jest. Naprawdę doceniam szczerość tych produkcji, klarowność sytuacji. Kloaczne żarty zawsze miały swoich miłośników, jest popyt, jest podaż, a przynajmniej reżyser nikogo nie próbuje oszukać, że stworzył film wysokich lotów, nie sili się na trudny do strawienia pseudointelektualizm. Taka niekryta interesowność i jawne nastawienie na zysk aż mnie rozczulają! „My dajemy wam bezpretensjonalny odmóżdżacz, wy dajecie nam pieniądze” – co za piękny w swej prostocie przekaz, wszystko jak na dłoni, łezka się kręci. To, czy bawią mnie takie tytuły jak American Pie, Kac Vegas czy Ted jest kwestią drugorzędną, bo granice mojej wytrzymałości na żarty subtelne niczym kloce drewna są ruchome. Gdy oglądam film ze znajomymi, mogę spać ze śmiechu z kanapy, mimo że w samotności przy tej scenie nawet nie mrugnęłabym okiem. „Na wszystko przychodzi czas”, jak mówią mądrzy ludzie.



Druga podgrupa to ciepłe komedie z radosnym przesłaniem i fabułą osnutą wokół romansu ładnych ludzi. Etykietkę na worku roboczo podpisuję charming comedies. Na myśli mam produkcje typu Kocha, lubi, szanuje, Jeszcze dłuższe zaręczyny, To tylko seks (chociaż film z Kunis i Timberlakem stoi nieco okrakiem między tymi kategoriami). Trochę je lubię, a trochę ich nie lubię. Czego dowiadujemy się z pierwszego tytułu? Że prawdziwa miłość może przechodzić kryzys, ale ostatecznie nie da się jej złamać. A z drugiego? Że prawdziwa miłość może przechodzić kryzys, ale ostatecznie nie da się jej złamać. A trzeciego? Że prawdziwa miłość może… Tak, znów ta sama śpiewka. W dodatku tania i wyświechtana jak ukraińska prostytutka. W takim razie dlaczego trochę te filmy lubię? Z tego samego powodu, dla którego wyżej wymieniona pani nie narzeka na bezrobocie – i ona, i charming comedies dają chwilę słodkiej przyjemności. Podszytej fałszem, ale jednak kojącej i uszczęśliwiającej (przynajmniej chwilowo). Która dziewczyna nie chce uwierzyć, że podrywacz o aparycji Ryana Goslinga porzuci dla niej hulaszczy tryb życia i zostanie jej big love forever? A który facet nie chciałby, żeby laska ponętna niczym Mila Kunis zaproponowała mu niezobowiązujący seks, a przy tym była jeszcze jurną dziewuchą, którą aż chce się usidlić na zawsze? Mam nadzieję, że czujecie absurdalność tych pytań i przedstawionych w nich sytuacji. Twórcy tych filmów bezczelnie żerują na wrodzonym człowiekowi pragnieniu miłości i budują te historie, żeby poprawić nam humor. Oczywiście wiedzą, że opowiadają bujdy, ale w końcu nie zależy im na naszym interesie, tylko na ich zarobku, a to już jest klasyczny przykład manipulacji. Dlatego z etycznego punktu widzenia „komedie zbereźne” są lepsze, bo choć ubierają rzeczywistość w papier toaletowy, to przynajmniej nie wykorzystują  naiwności odbiorcy.



Za najlepsze komedie uważam te, które wymykają się schematom, zaprawione są goryczką. Weźmy taką Małą Miss – niby ciepła, niby taka charming comedy, ale wystarczyło zamiast lachona w centrum opowieści ustawić pulchną dziewczynkę, by całkiem odejść od banału. Finezyjne, ale i sentymentalne O północy w Paryżu ujęło mnie błyskotliwymi dialogami włożonymi w usta postaci, które zwykle otaczamy czcią i traktujemy ze śmiertelną powagą (genialna scena z Salvadorem Dalim, który ma obsesję na punkcie nosorożców!). Jeden z najlepszych i najzabawniejszych filmów tego roku, Nietykalni, pozwolił śmiać się z kalectwa, czyli z czegoś, o czym nie wypadało do tej pory mówić lekkim tonem. Zupełnie inny rozdział w tej opowieści stanowią czarne komedie, do których żywię szczególną sympatię (Szef wszystkich szefów Larsa von Triera!). Dlatego cenię wspomniane na początku [Rec] 3, które wykorzystało konwencję zombie-movies do tego, by ją wyolbrzymić do absurdalnego stopnia i zbudować oryginalne, zabawne w swoim przerysowaniu love story.


Takich filmów jest jakby mniej, nie rosną jak grzyby po deszczu, nie wpisują się w modę na komedie kumpelskie, która zaraziła także Polaków. Osławione Kac Wawa to i tak pikuś przy tym, ile na naszym podwórku wyprodukowano w ostatnich latach charming comedies – wszystkie Tylko mnie kochaj, Nie kłam, kochanie i inne Śniadania do łóżka to polska zmora. Bo jeśli już mam się rozmarzyć nad idealnym kochankiem… to niech będzie to Ryan Gosling, a nie Karolak z bożej łaski!

Moją recenzję Teda znajdziecie tu:
Dwa zupełnie różne misie (recenzje Teda i Misiaczka) 

6 komentarzy :

  1. Kocham Małą Miss i Nietykalnych - ten drugi rozbawił mnie do łez.
    Kocha, lubi, szanuje lubię ze względu na Goslinga i Carella (:

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "Mała Miss" to jeden z filmów, które lubię sobie powtarzać, bo dobrze mnie nastraja do życia:)
      Pamiętam, że w czasie seansu "Nietykalnych" sala pękała ze śmiechu - ja też! Ale fajnie, że to nie jest taki bezmyślny śmiech, za każdym gagiem stoją też poważne pytania.
      A "Kocha, lubi, szanuje" też lubię, mimo że jest bajkowe, nie umiem go nie lubić. Taki to już czar tego filmu :)

      Usuń
  2. Bardzo trafne uwagi! A pod ostatnim zdaniem podpisuję się obiema rękami. Jak już każą nam wierzyć w bajki o idealnych facetach, dla których warto zupełnie stracić głowę to niech to chociaż ma odrobinę sensu i niech to będzie gosling z kaloryferem wprost z Photoshopa a nie pulchny karolak ze szparą między zębami...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O tak:) Aseksualny Karolak jako amant - kto do cholery wpadł na taki pomysł?

      Usuń
  3. Zgrabnie ujęte, zgadzam się w całej rozciągłości ;)
    A propos, jedyne co pamiętam z "To tylko seks", o którym wspomniałaś, to gość mówiący Kunis, że ma przerażająco duże oczy. I że sama doszłam do podobnego wniosku ^^
    O polskich kalkach hamerykańskich produkcji szkoda wspominać, wolę udawać, że nie wiem o ich istnieniu. A ten nieszczęsny Karolak... ja tam faceta lubiłam w rolach miśkowatych pierdół - takie "Ciało" na przykład, które IMO miało w sobie nutkę starej dobrej /polskiej/ komedii - ale robinie z niego seksbomby, to smutny widok. A jeszcze smutniejszy, kiedy Karolak zdaje się swoim menadżerom wierzyć na słowo i zaczyna na seksbombę pozować :x

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O tak, Kunis ma ogromne, sarnie oczy. I nie da się zaprzeczyć - jest mega seksowna!

      Karolak jako seksbomba to jakaś żenua. Jak wszystkie te komedyjki z nim w głównej roli. Chociaż zwiastun "Od pełni do pełni" przekonał mnie, że zawsze może być gorzej.

      Usuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...