Gdybym miała bez zastanowienia odpowiedzieć, jaki gatunek
filmowy lubię najmniej, odrzekłabym, że komedię (z naciskiem na tę
romantyczną). Oczywiście nie oznacza to, że całkiem od niej stronię; czasem mam
ochotę na skrajne emocje, dlatego regularnie sięgam po horrory i komedie właśnie.
Częściej jednak po to pierwsze, a to z prostego względu – niewiele tytułów
potrafi mnie rozśmieszyć (chociaż bywa tak, że włączam horror, a dostaję jedną
z lepszych komedii roku, na myśli mam tu [Rec] 3: Genezę).
A) czy połowa żartów obraca się wokół seksu?
B) czy druga połowa dotyczy kupy i związanych z nią
czynności?
C) czy reżyser w żaden sposób nie próbuje Cię przekonać, że
jego film ma nieść ze sobą tzw. głębię, morał?
Trzy odpowiedzi twierdzące i test zdany. Po takim wstępie
możecie pomyśleć, że ja takie komedie chcę tępić, a ich twórców
egzorcyzmować/skazać na banicję/whatever, a wcale tak nie jest. Naprawdę
doceniam szczerość tych produkcji, klarowność sytuacji. Kloaczne żarty zawsze
miały swoich miłośników, jest popyt, jest podaż, a przynajmniej reżyser nikogo
nie próbuje oszukać, że stworzył film wysokich lotów, nie sili się na trudny do strawienia pseudointelektualizm. Taka niekryta interesowność i jawne
nastawienie na zysk aż mnie rozczulają! „My dajemy wam bezpretensjonalny
odmóżdżacz, wy dajecie nam pieniądze” – co za piękny w swej prostocie przekaz,
wszystko jak na dłoni, łezka się kręci. To, czy bawią mnie takie tytuły jak American Pie, Kac Vegas czy Ted jest kwestią drugorzędną, bo granice
mojej wytrzymałości na żarty subtelne niczym kloce drewna są ruchome. Gdy
oglądam film ze znajomymi, mogę spać ze śmiechu z kanapy, mimo że w samotności
przy tej scenie nawet nie mrugnęłabym okiem. „Na wszystko przychodzi czas”, jak
mówią mądrzy ludzie.
Druga podgrupa to ciepłe komedie z radosnym przesłaniem i fabułą
osnutą wokół romansu ładnych ludzi. Etykietkę na worku roboczo podpisuję charming comedies. Na myśli mam produkcje typu Kocha, lubi, szanuje, Jeszcze
dłuższe zaręczyny, To tylko seks (chociaż film z Kunis i Timberlakem stoi
nieco okrakiem między tymi kategoriami). Trochę je lubię, a trochę ich nie
lubię. Czego dowiadujemy się z pierwszego tytułu? Że prawdziwa miłość może
przechodzić kryzys, ale ostatecznie nie da się jej złamać. A z drugiego?
Że prawdziwa miłość może przechodzić kryzys, ale ostatecznie nie da się
jej złamać. A trzeciego? Że prawdziwa miłość może… Tak, znów ta sama śpiewka. W
dodatku tania i wyświechtana jak ukraińska prostytutka. W takim razie dlaczego
trochę te filmy lubię? Z tego samego powodu, dla którego wyżej wymieniona pani
nie narzeka na bezrobocie – i ona, i charming comedies dają chwilę słodkiej
przyjemności. Podszytej fałszem, ale jednak kojącej i uszczęśliwiającej
(przynajmniej chwilowo). Która dziewczyna nie chce uwierzyć, że podrywacz o
aparycji Ryana Goslinga porzuci dla niej hulaszczy tryb życia i zostanie jej
big love forever? A który facet nie chciałby, żeby laska ponętna niczym Mila
Kunis zaproponowała mu niezobowiązujący seks, a przy tym była jeszcze jurną
dziewuchą, którą aż chce się usidlić na zawsze? Mam nadzieję, że czujecie
absurdalność tych pytań i przedstawionych w nich sytuacji. Twórcy tych filmów
bezczelnie żerują na wrodzonym człowiekowi pragnieniu miłości i budują te
historie, żeby poprawić nam humor. Oczywiście wiedzą, że opowiadają bujdy, ale
w końcu nie zależy im na naszym interesie, tylko na ich zarobku, a to już jest
klasyczny przykład manipulacji. Dlatego z etycznego punktu widzenia „komedie
zbereźne” są lepsze, bo choć ubierają rzeczywistość w papier toaletowy, to
przynajmniej nie wykorzystują naiwności
odbiorcy.
Za najlepsze komedie uważam te, które wymykają się
schematom, zaprawione są goryczką. Weźmy taką Małą Miss – niby ciepła, niby
taka charming comedy, ale wystarczyło zamiast lachona w centrum opowieści
ustawić pulchną dziewczynkę, by całkiem odejść od banału. Finezyjne, ale i
sentymentalne O północy w Paryżu ujęło mnie błyskotliwymi dialogami włożonymi
w usta postaci, które zwykle otaczamy czcią i traktujemy ze śmiertelną powagą
(genialna scena z Salvadorem Dalim, który ma obsesję na punkcie nosorożców!). Jeden z najlepszych
i najzabawniejszych filmów tego roku, Nietykalni, pozwolił śmiać się z
kalectwa, czyli z czegoś, o czym nie wypadało do tej pory mówić lekkim tonem.
Zupełnie inny rozdział w tej opowieści stanowią czarne komedie, do których żywię szczególną sympatię (Szef wszystkich szefów Larsa von Triera!). Dlatego cenię wspomniane na początku [Rec] 3, które wykorzystało konwencję zombie-movies do tego, by ją wyolbrzymić do absurdalnego stopnia i zbudować oryginalne, zabawne w swoim przerysowaniu love story.
Takich filmów jest jakby mniej, nie rosną jak grzyby po
deszczu, nie wpisują się w modę na komedie kumpelskie, która zaraziła także
Polaków. Osławione Kac Wawa to i tak pikuś przy tym, ile na naszym podwórku
wyprodukowano w ostatnich latach charming comedies – wszystkie Tylko mnie
kochaj, Nie kłam, kochanie i inne Śniadania do łóżka to polska zmora. Bo
jeśli już mam się rozmarzyć nad idealnym kochankiem… to niech będzie to Ryan
Gosling, a nie Karolak z bożej łaski!
Moją recenzję Teda znajdziecie tu:
Dwa zupełnie różne misie (recenzje Teda i Misiaczka)
Moją recenzję Teda znajdziecie tu:
Dwa zupełnie różne misie (recenzje Teda i Misiaczka)
Kocham Małą Miss i Nietykalnych - ten drugi rozbawił mnie do łez.
OdpowiedzUsuńKocha, lubi, szanuje lubię ze względu na Goslinga i Carella (:
"Mała Miss" to jeden z filmów, które lubię sobie powtarzać, bo dobrze mnie nastraja do życia:)
UsuńPamiętam, że w czasie seansu "Nietykalnych" sala pękała ze śmiechu - ja też! Ale fajnie, że to nie jest taki bezmyślny śmiech, za każdym gagiem stoją też poważne pytania.
A "Kocha, lubi, szanuje" też lubię, mimo że jest bajkowe, nie umiem go nie lubić. Taki to już czar tego filmu :)
Bardzo trafne uwagi! A pod ostatnim zdaniem podpisuję się obiema rękami. Jak już każą nam wierzyć w bajki o idealnych facetach, dla których warto zupełnie stracić głowę to niech to chociaż ma odrobinę sensu i niech to będzie gosling z kaloryferem wprost z Photoshopa a nie pulchny karolak ze szparą między zębami...
OdpowiedzUsuńO tak:) Aseksualny Karolak jako amant - kto do cholery wpadł na taki pomysł?
UsuńZgrabnie ujęte, zgadzam się w całej rozciągłości ;)
OdpowiedzUsuńA propos, jedyne co pamiętam z "To tylko seks", o którym wspomniałaś, to gość mówiący Kunis, że ma przerażająco duże oczy. I że sama doszłam do podobnego wniosku ^^
O polskich kalkach hamerykańskich produkcji szkoda wspominać, wolę udawać, że nie wiem o ich istnieniu. A ten nieszczęsny Karolak... ja tam faceta lubiłam w rolach miśkowatych pierdół - takie "Ciało" na przykład, które IMO miało w sobie nutkę starej dobrej /polskiej/ komedii - ale robinie z niego seksbomby, to smutny widok. A jeszcze smutniejszy, kiedy Karolak zdaje się swoim menadżerom wierzyć na słowo i zaczyna na seksbombę pozować :x
O tak, Kunis ma ogromne, sarnie oczy. I nie da się zaprzeczyć - jest mega seksowna!
UsuńKarolak jako seksbomba to jakaś żenua. Jak wszystkie te komedyjki z nim w głównej roli. Chociaż zwiastun "Od pełni do pełni" przekonał mnie, że zawsze może być gorzej.