Obcowanie z American Horror Story (z obydwoma sezonami) przypomina proces zakochiwania się – dreszcz ekscytacji towarzyszący spotkaniom z cudownym wybrankiem w końcu ustępuje rutynie, na wierzch wychodzą wszystkie jego wady, jest mniej różowo, niż się tego spodziewaliśmy, ale do rozwodu nie dochodzi, bo fajerwerki zostają zastąpione przez przywiązanie i sentyment.
Kiedy w październiku recenzowałam pierwszy odcinek American Horror Story Asylum (link: Serialowe powroty, cz. 2), z podniecenia serialem drżały mi palce, jednak zdołałam trzeźwo zauważyć, że produkcji tej trudno będzie przebić własną czołówkę (dokładnie tak, jak w przypadku poprzedniej serii). O ile pierwsza połowa sezonu radziła sobie dzielnie, to później moja zapowiedź zaczęła się ziszczać. W momencie, gdy w jedenastym odcinku bohaterzy opuszczają Briarcliff, z serialu ulatnia się też napięcie; scenarzyści jakby przestraszeni tym, że na zakończenie wszystkich, licznych wątków zostały im raptem trzy epizody, postanowili pociągnąć akcję jak najszybciej do przodu, przekładając fabułę nad psychodeliczny klimat, który był do tej pory najistotniejszy i stanowił o jakości serialu. Finał Asylum jest w pewien sposób zadowalający, jednak gdyby został rozegrany spokojniej, gdyby nie przeniesiono go poza mury złowrogiego Briarcliff, to mogłby sprawić, że serial jako całość byłby nie tylko bardzo dobry, ale wręcz rewelacyjny. Tak się jednak nie stało, przez co czuję niedosyt, jednak mimo że rok temu American Horror Story zrobiło mi podobną przykrość, to sezon drugi i tak lokuję klasę wyżej niż pierwszy.
Umieszczenie akcji serialu w zakładzie psychiatrycznym prowadzonym przez siostry zakonne było strzałem w dziesiątkę, bo nie dość, że szaleństwo samo w sobie budzi przerażenie, to wynaturzona chrześcijańska symbolika wprowadza złowieszczy nastrój. Siostra Jude strojąca się w czerwoną, satynową halkę, opętana siostra Mary Eunice wodząca mężczyzn na pokuszenie, prałat Timothy Howard wiszący na krzyżu i doktor Arden malujący czerwoną szminką usta posągowej Maryi to chyba najlepsze, najbardziej niepokojące obrazy w całym Asylum. Oglądając je czułam, że to Story faktycznie jest Horror, a nie Farsa, jak w przypadku całego wątku Kita Walkera. Do momentu, kiedy było niejasne, czy Walker jest obłąkany, czy wrabiany, historia ta miała sens, ale zupełnie nie rozumiem, po co scenarzyści postawili na UFO, w dodatku na końcu niemal nic nie wyjaśniając. Być może zabieg ten miał podkreślić absurdalność produkcji i dystans twórców do ich dziełka (który ogólnie jest plusem i pozwala im „jechać po bandzie”, patrz Jude śpiewająca piosenkę o Lanie-Bananie), ale w tym przypadku skończyło się poczuciem niewykorzystanego potencjału. Po co sięgać po motywy rodem z Archiwum X, skoro pod ręką mamy znacznie bardziej przerażające rekwizyty? Seryjny zabójca kobiet i choroby psychiczne budzą o wiele większą grozę niż ufoludki, bo to dewianci i psychole stanowią realne zagrożenie, nie przybysze z kosmosu.
Na studiach po każdej projekcji filmowej pada pytanie: o czym jest ten film? Doszłam do wniosku, że w przypadku Asylum kwestia ta jest nieistotna. Ważny jest sposób opowiadania, nie sama treść. Nerwowy montaż, szczypta wspomnianego absurdu, szare twarze bohaterów z przeszłością na tle szarych ścian klaustrofobicznego budynku i drażniące bębenki, krótkie smyczkowe „zgrzyty” tworzą (obok Miasteczka Twin Peaks) jeden z najbardziej klimatycznych seriali, jakie dane mi było oglądać. Jest niezwykle sprawny warsztatowo, oddziałuje na widza sugestywnym obrazem i dobrym aktorstwem, przy czym prym wiedzie Jessica Lange, co nikogo raczej nie dziwi. Seans AHS to przede wszystkim niespełna dziewięć godzin obcowania z niemal namacalnym obłędem, który twórcom udało się przenieść częściowo także na warstwę formalną produkcji. Wszystko jest tu postawione na głowie, osoby zdrowe są więzione i poddawane eksperymentalnym „kuracjom”, zaś władzę trzymają zbrodniarze z poważnymi zaburzeniami psychicznymi. Linia między trzeźwością umysłu a chorobą została zatarta, Ameryka w latach 60. jest wypaczona, szaleństwo wszechobecne.
Wydawałoby się, że w świecie, w którym każdy jest potencjalnym świrem, oparciem powinien być kościół. Jednak w Briarcliff, mimo obecności duchownych, nie znajdziemy Boga. Prałat Howard ogarnięty jest żądzą władzy, siostrę Jude zajmuje walka z demonami przeszłości, zaś jedyna uczciwa osoba, siostra Mary Eunice, zostaje pokonana przez złe moce, które ją opętały. Niby umiera jako święta, lecz scenarzyści bardzo wzbraniali się przed wystawieniem laurki jakiemukolwiek katolikowi. Kim wszakże była Mary Eunice przed wstąpieniem do zakonu? Kozłem ofiarnym, którego brak umiejętności socjalnych zmusił do oddania się służbie Bogu. Powołanie? Jakie powołanie, kościół to instytucja zbierająca zwichrowane dusze, które pragną schronienia. Jeśli już miałabym krótko określić, co jest nadrzędnym tematem Asylum, to powiedziałabym, że destrukcyjna, zwykle niespełniona ambicja. Prałat wierzy, że zostanie papieżem, Jude chce być jego prawą ręką, a przy okazji opłakuje swoją młodość, kiedy śpiewała po pubach i pewnie marzyła o byciu gwiazdą. Doktor Arden pragnie przysłużyć się nauce przez eksperymenty rodem z obozów koncentracyjnych, zaś Lana Winters, świetna postać homoseksualnej dziennikarki, nie cofnie się przed niczym, byle tylko móc dalej napędzać swoją karierę, przy czym w swojej determinacji osiąga poziom hard.
Pierwszy sezon AHS ocierał się o soap operę, drugi unika tego błędu, lecz niebezpiecznie brnie w stronę karykatury. Gdzieś na rozwidleniu dróg prowadzących do Strasznego filmu i thrillerów spod znaku Psychozy ktoś obrał zły kierunek. Całe szczęście pomyłka ta zaszła już u kresu podróży, a my możemy delektować się świetnymi pocztówkami wysłanymi gdzieś do wysokości dziewiątego odcinka. O trzecim sezonie wiemy póki co tyle, że ma być romansem osadzonym we współczesnych realiach, jednak ja już zacieram ręce.
Ps – zastanawialiście się kiedyś, jak dobrym utworem jest kompozycja z czołówki? (Za produkcją stoją Cesar Davila-Irizarry & Charlie Clouser.) I jak zadziwiająco dobrze brzmi w dubstepowym mixie?
Nie wiem, w sieci spotykam się właśnie z opiniami, że sezon drugi jest lepszy od pierwszego. Ja natomiast właściwie oglądałam drugi sezon dla samego oglądania, bo po zmianie scenerii dla mnie to już nie było to samo. W drugim sezonie było za dużo rozpoczętych dłuższych wątków, które nagle twórcy musieli szybko pokończyć (eksperymenty i potwory w lesie - wątek rozpoczęty w pierwszych odcinkach, nie pociągnięty potem właściwie, załatwiony na koniec kilkoma strzałami z pistoletu, na rzecz opętania Mary Eunice, nie wyjaśniono co było takiego wyjątkowego w Kicie i na koniec właściwie zaserwowano mu sielankę z kolejną żoną, jedynie spójny był watek Lany Winters, a scena, jak zabija własnego syna bardzo mocna) podczas gdy w "jedynce" był jedynie jeden główny watek rodziny zamieszkującej nawiedzony dom, i wprowadzano pomniejsze wątki rozbudowując historie mieszkańców domów. Mam wrażenie, ze twórcy w "dwójce" chcieli za dużo wcisnąć. Mam nadzieję, że w kolejnego sezonu nie przeładują znowu tak, jakby miał być ich ostatnim
OdpowiedzUsuńTak, masz rację - niektóre wątki są skończone "na odwal się". To wszystko sprowadza się do tego, że wszystko świetnie się zaczyna, ale dobrze skończony jest tylko wątek Lany Winters (podobał mi się też koniec doktora Ardena). W pierwszym sezonie było tego mniej, ale z tego co pamiętam, to końcówka i tak wydawała mi się do kitu, też nie było dobrego pomysłu na mocny koniec. Ale za sam klimat ta pozycja jest u mnie wysoko (obydwa sezony). :)
Usuńbardzo podoba mi się twój blog, wiele można się dowiedzieć. swoim stylem wypowiedzi potrafisz zachęcić do oglądania nawet tak oporne osóbki jak ja, na pewno bd tu zaglądać częściej :)
OdpowiedzUsuń