Nie ma jednego słusznego pomysłu, jak interpretować Holy Motors. Jedni chcą w nim widzieć metaforę życia, drudzy kina, a trzeci uważają, że to tylko zlepek narkotycznych wizji, który służy krytykom jako paliwo do tworzenia pseudointelektualnego bełkotu. Trudno dziwić się tym rozbieżnościom, skoro w filmie znajdziemy wszystko: surrealizm i na poły dokumentalistyczny epizod o żebraczce, cyberseks i pseudopietę, thriller i musical, Szekspira i Spider-Mana. Oglądane pojedynczo wydają się pięknymi, lecz niezrozumiałymi perełkami, dopiero po nanizaniu ich do końca na nitkę ujawnia się przed nami ich służebność wobec odgórnej idei. Jakie to idee? Ja przedstawiam trzy, jednak pojemność dzieła Leosa Caraxa pozwoliłaby na zwielokrotnienie tej liczby.
Manifest Pana Gówno*
Holy Motors jest jak skrzat Merde z jednej z sekwencji: wkracza do zamarłego, sztucznego świata (w filmie jest to cmentarz), by jako nieprzestrzegająca żadnych zasad aberracja wywrócić porządek do góry nogami. Jedni na jego widok z zachwytem szepczą
Weird, weird, he’s so weird, drudzy uciekają z obrzydzeniem. Bo Merde/Carax mówi w swoim własnym języku, nie mieści się w żadnych ramach, profanuje znane nam świętości i proponuje własne, uszyte na miarę naszych czasów (rolę sacrum przejęła popkultura, stąd pieta, w której Matkę Boską zastąpiła supermodelka, Jezusa zaś karzeł z erekcją – reżyser zaznacza rolę seksu w show-biznesie). Idąc tym tropem epizod z karłem potraktować można jako manifest Caraxa: przeszedłem, by pokazać, jak wyświechtane są filmowe gatunki i motywy. Przyszedłem, by wyprowadzić was z tego cmentarzyska utartych pojęć, skostniałych norm. Przyszedłem, by zafundować wam terapię szokową, która w końcu wyrwie was ze snu (stąd „zamrożona” widownia w prologu filmu). Czymże są bowiem kolejne sekwencje
Holy Motors, jak nie próbką stereotypowych motywów gatunkowych? Epizod z żebraczką przywodzi na myśl dokument bądź kino zaangażowane społecznie, akrobacje cyberninji kojarzą się z s.f., historia spracowanego ojca odbierającego córkę z imprezy wygląda jak wycinek dramatu obyczajowego, koncert w kościele to teledysk, morderstwo w opuszczonej hali przypomina klasyczny finał filmu gangsterskiego, ostatnia rozmowa milionera na łożu śmierci to czysta telenowela, a to wszystko okraszono jeszcze musicalem z wątkiem melodramatycznym. Ostatnia rola Oscara, znowu jako ojca rodziny (rodziny małp, ponieważ bezmyślnie przybierający maski ludzie mogą być spokojnie zastąpieni przez mniej rozwinięte istoty), to powrót do dramatu. Najtrudniej jest znaleźć odpowiednik gatunkowy dla scen na cmentarzu, które można potraktować jako instrukcję obsługi pozostałych części filmu. Carax, podobnie jak Merde, pragnie wykraść widza ze świata posągów, tchnąć w niego życie jak w modelkę Kay M, zrobić z nas członków swojego sprzeciwiającego się skonwencjonalizowaniu performance’u.
Świat jest teatrem, aktorami ludzie…
Czarny kontur postaci na zielonym tle. Żadnych szczegółów anatomicznych, jedynie oczy, które są jednocześnie reflektorami samochodu. Plakat
Holy Motors bardzo prostymi środkami wyłożył część filozofii Caraxa zawartej w filmie – jego bohaterem może być każdy żyjący człowiek, który w zależności od okoliczności wciela się w inną rolę. Gra w teatrze życia 24 godziny na dobę sprawia, że jego prawdziwa tożsamość zaciera się, staje się czarną plamą, która wymaga zakrycia przez odpowiednią maskę. Jedyną przestrzenią własną jest limuzyna, która w krótkich przerwach między kolejnymi „występami” scala na nowo rozszczepioną tożsamość bohatera. Zupełnie jak w przypadku Erica Parkera z
Cosmopolis auto rośnie do rangi symbolu życia wewnętrznego, z tym że w filmie Caraxa maszyna jest niemalże zrośnięta z szoferką Céline. Podczas gdy Oscar to artysta, który momentami daje się ponieść emocjom, kobieta jest kimś w rodzaju przewodnika czy głosu rozsądku. Razem te dwa żywioły tworzą pełnię, yin i yang. Limuzyna staje się alegorią odhumanizowanych jednostek, które poruszają się z miejsca na miejsce, by zrealizować kolejny, z góry narzucony przez los (często absurdalny) scenariusz. Tej iście szekspirowskiej koncepcji fatalizmu nadaje fakt, że podróże te nie mają ani końca, ani nadrzędnego celu. W XXI wieku zmiana tożsamości nabiera też mniej dosłownego charakteru. Facebook i fora internetowe pozwalają stać się kimś zupełnie innym za pomocą jednego kliknięcia, możemy multiplikować swoją osobowość równolegle po wielokroć. Dlatego gdy Merde przemierza cmentarz, na nagrobkach zamiast imion i nazwisk widzimy hasła „odwiedź moją stronę”. Caraxowi udało się uchwycić przemianę, która zachodzi na naszych oczach i którą sami współtworzymy – życie wirtualne stało się równie ważne (lub ważniejsze) niż to offline.
Piękno aktu
Nie mylą się też bardzo ci, którzy wszelkie próby znalezienia klucza dla Holy Motors wrzucają do kosza i optują za czysto zmysłowym wchłanianiem tego filmu jako zapisu fenomenalnych plastycznie wizji. Carax pokazuje obrazy fascynujące w swym wynaturzeniu. Surrealistyczny sos, który daje ten efekt, ma swoje uzasadnienie w poetyce koszmaru sennego. Gdy w prologu opowieści widzimy budzącego się mężczyznę (w tej roli wystąpił sam reżyser), który palcem otwiera tajemne drzwi i dostaje się na salę kinową pełną zombie-widowni, wiemy, że tak naprawdę jego sen się nie skończył. Atmosferę oniryzmu podkreśla także dwukrotna drzemka Oscara w limuzynie – może bohater wciąż śni? Może widzimy jeden długi koszmar Caraxa? Koszmar, który w swoim wizualnym dopracowaniu ociera się o efekciarstwo, ale też skutecznie buduję aurę hipnotyzującej dziwności. Najbardziej widowiskowa zdaje się sekwencja z Oscarem jako futurystycznym ninją, który w miłosnym tańcu z kobietą-gumą łączy się w jeden twór złożony z dziesiątek błyszczących świateł. Podkreślany przez bohatera powód, dla którego tak chętnie zmienia tożsamość, czyli piękno samego aktu, wydaje się hasłem przewodnim reżysera. Nawet jeśli postanowimy oglądać Holy Motors bez żadnego ciężaru interpretacyjnego, wciąż będziemy mieli do czynienia z pełnoprawnym produktem, wizualnym majstersztykiem.
Konkluzja
W tym chaosie jest metoda, jednak czy sprowadzanie filmu Leosa Caraxa do znanych nam kategorii nie jest właśnie tym, czemu reżyser się sprzeciwia? Jeśli potraktować tę produkcję jako protest przeciwko skonwencjonalizowanym formom, może warto poprzestać na przeżyciu estetycznym, jaki gwarantuje. W końcu artysta sam powiedział, że dzieci, którym pokazał ten film, odebrały go prawidłowo: jako opowieść o panu, który z jednej pracy idzie do drugiej. Geniusz Holy Motors polega jednak na tym, że jest to dzieło na tyle uniwersalne, że idea sztuki dla sztuki nie kłóci się tu z nadaniem obrazowi głębszych znaczeń.
* Merde jako Pan Gówno pojawił się wcześniej w noweli Caraxa Tokyo!. Poprzez serię irracjonalnych aktów szerzył popłoch w stolicy Japonii, w Holy Motors przeniósł się zaś do Paryża.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz