Kwiecień plecień co przeplata, trochę seriali, trochę muzyki. I innych pierdół.
Kwiecień, miesiąc płodny. Osiągnęłam oszałamiający wynik dwóch tekstów na tydzień. Poza wyczynami blogowymi zaliczyłam jeszcze występy na freeradom.pl i na obeefowej Cinemacabrze, tak więc jeśli jeszcze nie wiecie, dlaczego Wasza dziewczyna fantazjuje o Ryanie Goslingu, to zapraszam tu:
natomiast po recenzje Oza Wielkiego i Potężnego oraz Panaceum proszę tędy:
Minione cztery tygodnie nie obfitowały w ciekawe kinowe propozycje, natomiast nadrabiały urodzajem serialowym. Skończyła się dziesięciomiesięczna męczarnia, w czasie której fani Gry o Tron tęsknie odliczali dni do premiery nowego sezonu (wrażenia z pierwszego odcinka spisałam tu: Wiem, kto rządzi. Trzeci sezon "Gry o tron"). Teraz, po piątym epizodzie, mam mieszane uczucia – ciągle wszystko się jakby rozkręca, a to przecież półmetek! Niedosyt zostawia także nowy Hannibal. Wkręciłam się natomiast w Bates Motel, chociaż ostatnio scenarzyści zaczęli tracić z oczu to, co było w serialu najciekawsze, czyli toksyczność relacji matki i syna. Zamiast budować dramat psychologiczny, twórcy angażują się wątki poboczne, a to źle wróży. Obie pozycje oceniałam tutaj: Sezon na psychopatę – "Bates Motel" & "Hannibal".
A kto nie widział jeszcze serialu arcydzielnego, czyli Miasteczka Twin Peaks, niech się wstydzi. Mieszkańcy Warszawy mieli możliwość przypomnienia sobie dzieła Davida Lyncha podczas Kinomuzeum, czyli festiwalu organizowanego przez Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Jednym z punktów rozłożonego na aż miesiąc eventu był maraton, w czasie którego na dużym ekranie można było obejrzeć pierwszy sezon produkcji. Nie mogłam przepuścić takiej okazji, ponieważ do tego tytułu żywię specjalny sentyment. Uwaga, czas na ckliwe wynurzenia z psychiatrycznego fotela, to jest z kozetki: gdyby nie twórczość Davida Lyncha, nie pisałabym prawdopodobnie bloga. Ba, nawet nie wiem, czy kiedykolwiek poważniej zainteresowałabym się kinem. Naście lat, w głowie pstro, aż tu nagle moja polonistka, kobieta, która nauczyła mnie samodzielnie myśleć, wspomniała na lekcji o Miasteczku Twin Peaks. Obejrzałam. Zauroczenie serialem skłoniło mnie, by zapoznać się z innymi dokonaniami Lyncha. Po Mulholland Drive wpadłam po uszy. Pokłosiem fascynacji tym kinem jest blog – kilka lat musiało minąć, bym dorosła do pisania czegokolwiek, jeśli jednak ktoś spyta mnie, dlaczego bloguję, odpowiem mu: „Bo Miasteczko Twin Peaks.” Po Kinomuzeum moje uwielbienie tylko wzrosło. Scenariusz bez żadnych antenozapychaczy, niepowtarzalny klimat, doborowy miks gatunkowy i buchające na widza surrealistyczne opary sprawiają, że historia Laury Palmer nigdy nie przestanie zachwycać.
Wykorzystam ten wpis także po to, by pochwalić się ukończeniem pięciomiesięcznego kursu dziennikarstwa filmowego Krytycy z pierwszego piętra. Centrum kultury 1Piętro i Centrum Myśli Jana Pawła II (a także partnerzy – Filmweb, Instytut Kultury Polskiej UW oraz Warszawska Fundacja Filmowa) wspólnymi siłami zorganizowały drugą już edycję spotkań dla młodych krytyków filmowych. Dostałam cynk, że zebrano fundusze na trzecią, tak więc wszystkim gorąco polecam – nigdzie indziej (w dodatku za darmo) nie będziecie mieli okazji uczyć się lepszych specjalistów. W trakcie około 20 spotkań miałam okazję posłuchać rad między innymi Bartka Pulcyna (koordynatora zajęć), Barbary Hollender, Pawła Felisa, Piotra Szygalskiego, Michała Walkiewicza, Marcina Pietrzyka i Krzysztofa Kwiatkowskiego. Do tego dochodzi równie cenna część warsztatowa, czyli pisanie własnych tekstów (zawsze z bardzo konstruktywną informacją zwrotną!). Nagrywaliśmy nawet odcinek magazynu filmowego, ale to akurat wolę wymazać z pamięci. Nie lubimy się z kamerą.
W ostatnich dniach przeżywam również bardzo silne podniecenie nowym filmem Nicolasa Windinga Refna, Only God Forgives. Najpierw pojawił się trailer, później nominacja do Złotej Palmy, kolejne trailery i w końcu krótkie fragmenty filmu. Sikam po nogach i nie wstydzę się tego. Tajemniczy Gosling, oniryzm (który stanowił wyraźną cechę Drive, jednak tym razem jest o wiele bardziej niepokojący), erotyzm, estetyzacja przemocy i kicz. Zapowiada się najpiękniejsza, najbardziej nostalgiczna jatka roku.
Fragmenty filmu:
W kwietniu producenci Wielkiego Gatsby’ego (w kinach od 17 maja) raczyli nas coraz to nowymi kawałkami z soundtracku (premiera krążka 7 maja). Lista sław, jakie napisały piosenki specjalnie do tego filmu, wygląda imponująco: Lana Del Rey, Florence and the Machine, The xx, Sia, Jay-Z, Nero, Fergie, will.i.am i duński duet Quadron. Do tego Beyoncé i André 3000 nagrali cover Back to Black Amy Winehouse, Jack White z The White Stripes przeinterpretował Love is Blindness U2, The Bryan Ferry Orchestra wykonała Love Is the Drug zespołu Roxy Music, a Emeli Sandé przerobiła Crazy in Love wspomnianej już Beyoncé. Znalazło się nawet miejsce dla Gotyego i jego Hearts a Mess z 2007 roku. Innymi słowy: elektroniczne bity, trochę hip hopu i indie pop. Nad całością czuwał sam Jay-Z, a fragmentów bądź pełnych wersji możecie posłuchać na oficjalnej stronie filmu:
Mam wrażenie, że ten bogaty, czasem dość toporny electropop, przeplatany rzewną Laną, Florence i Gotyem, będzie świetnie komponował się z obrazem, co już było słychać w zwiastunach i spotach, na przykład tu:
Przyjrzyjmy się pojedynczym kawałkom. Cenię Lanę Del Rey, lubię Florence and the Machine i wprost przepadam za The xx, jednak Young and Beautiful, Over the Love i Together brzmią jak odrzuty z ich ostatnich płyt. Nuda, nuda, jedynie Together ma jakieś przebłyski oryginalności, to jest smyki w finale, a takiego instrumentarium jeszcze u The xx nie słyszałam. Paradoksalnie najbardziej świeżo prezentuje się cover – Back to Black w wersji Beyoncé i André 3000 (póki co dostępny tylko w formie radio ripu). Było nostalgicznie, jest futurystycznie. Drugi świetny kawałek użyty w filmie (No Church in the Wild z Kanyem Westem, Jayem-Z i Frankiem Oceanem na majkach) znalazł się tylko w wersji deluxe soundtracku; pochodzi on z wydanej dwa lata temu płyty Watch the Trone Jaya i Kanyego.
Genialnie dobraną ścieżkę dźwiękową ma także Spring Breakers, jeden z najciekawszych filmów tego roku (recenzja: By rzeczywistość stała się klipem. Recenzjo-analiza "Spring Breakers"). Gdy przed seansem zerknęłam na spis utworów, zrobiłam nieszczęśliwą minę i pomyślałam to, co pomyślałby każdy eskowyśmiewacz: Skrillex, Srillex… Odszczekuję to. Dubstep, nie dubstep, ważne, że miażdży. Tak jak kawałek poniżej (pochodzący z epki Scary Monsters and Nice Sprites z roku 2010). Tego soundtracku nie mógł zrobić nikt inny, inaczej wymowa filmu nie byłaby tak silna. Warto wspomnieć, że Skrillexa wspomagał Cliff Martinez (kompozytor muzyki do takich produkcji jak Drive, Contagion, Solaris czy Traffic).
Kwietniową ciekawostką był również soundtrack do Niepamięci przygotowany przez Anthony'ego Gonzaleza z M83 i Josepha Trapanese (autora muzyki do indonezyjskiego Raid). Film podobno kiszkowaty, ale tytułowa piosenka Oblivion wciąż przewija się na moich playlistach. Z podobną częstotliwością pojawia się na nich cover Will You Still Love Me Tomorrow w wykonaniu Lykke Li, czyli piosenka promująca Carrie (premiera w październiku).
Poza kawałkami skrojonymi pod filmy nie miałam zbyt wielu muzycznych objawień. Ot, Jessie Ware wydała nowy singiel, Daft Punk powróciło po ośmiu latach przerwy (mnie akurat kupują) i próbuję się wgryźć w dekadentyzm Jamesa Blake’a. Do tego z opóźnionym zapłonem zakochałam się w Out Getting Ribs King Krule’a. Rudy, a cieszy. (Napisała rudawa osoba). Nie to, że znamy się od teraz – Rock Bottom było w moim top20 zeszłego roku (Podsumowania, wszelkie).
A na koniec akcent humorystyczny w postaci linku do oficjalnej strony Joffreya Biebera. ;) Fani Gry o Tron – you’re gonna love this!
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz