Majowy kot w worku to właściwie tylko kociak. Ogłoszeń mam niewiele, ale za to dorzucam bonus – kilka słów o Drugim obliczu. To był miesiąc rozczarowujący, żadna z wyczekiwanych premier nie zapewniła mi filmowego błogostanu! Jak zwykle znajdziecie tu też suplement muzyczny, poświęcony głównie płycie Zooey Deschanel.
W maju produkowałam się sporo, jednak tylko na tym blogu. Poza nim w sieci zaistniałam przy okazji recenzji nowego filmu Pedra Almodóvara:
„Przelotni kochankowie”, czyli niskie loty Almodóvara
Najwięcej filmowych emocji dostarczyła mi natomiast konferencja z aktorami Gry o tron. O tym, jak to jest poznać prawdziwego rycerza, przeczytacie tutaj:
Rycerz w moim mieście. O konferencji prasowej "Gry o tron"
Dopadły mnie już zaliczenia na uczelni, dlatego moja blogowa aktywność znacznie się w czerwcu zmniejszy. Nie zawieszam całkiem działalności, bo na półce czeka pierwszy sezon Homeland. Wiąże się z tym ogłoszenie: tak jak prawie cała Organizacja Blogów Filmowych podjęłam współpracę ze sklepem FilmFreak. Serial oglądałam rok temu i ponieważ jest bardzo dobry, chętnie przystałam na propozycję sklepu, aby skroić jego recenzję. Nie to, że jestem na czyichś usługach i stąd mój entuzjazm – Homeland naprawdę zasłużyło na deszcz nagród. Wkrótce dowiecie się, dlaczego. ;)
Drugie oblicze było jedną z najbardziej wyczekiwanych przeze mnie premier i to aż z dwóch powodów: raz, że wyreżyserował go Derek Cianfrance, autor Blue Valentine (jeden z lepszych obrazów ostatnich lat!), dwa, że Ryan Gosling (tego już chyba tłumaczyć nie muszę). Ponieważ nie raz zahaczałam na blogu o ten film, to uznałam, że dobrze będzie też odpowiedzieć tu na pytanie, czy reżyserowi znowu udało się otrzeć o doskonałość. Nie udało.
Film Cianfrance'a nie zawiódł mnie tak, jak Przelotni kochankowie i Wielki Gatsby, jednak nie spełnił moich marzeń o produkcji roku: ot, średniak, gdzie mu tam do Blue Valentine. Siłą poprzednika była jego skromność i nieobciążona patosem, dogłębna analiza relacji międzyludzkich, tymczasem Drugie oblicze razi oczywistością i nadęciem. Całe szczęście nie przez całe 2 godziny i 20 minut trwania – przez pierwszą godzinę czułam się ukontentowana, że reżyser nie stracił formy. Epizod "goslingowy" miał w sobie tę nostalgię, którą tak ceniłam w Blue Valentine. Jak oceniać mężczyznę, który napada na banki po to, aby zapewnić dostatni byt synowi? Media zawsze spłaszczają ludzkie dramaty, co dosadnie nam tu wyłożono. Cianfrance nie próbuje jednak przekonać widza, że jakiekolwiek zbrodnie można usprawiedliwiać. Bo kim jest Luke? Czemu wparował w życie Rominy, matki jego dziecka, skoro nikt go nie potrzebował? Kiedy nie ma się w życiu celu, łatwo uczepić się byle jakiego. Bohater kradnie pieniądze, ale robi to przede wszystkim dla siebie, z głodu adrenaliny (wcześniej był motocyklowym kaskaderem). W postaci tej mieszają się tęsknota za stabilizacją, ciepło, niekontrolowana agresja i szaleństwo, a otrzymana w ten sposób niejednoznaczność sprawia, że Luke to najmocniejszy punkt filmu.
Reżyser wymyślił sobie, że zbuduje Drugie oblicze z trzech powiązanych części. Poszedł w swojej koncepcji o krok za daleko, bo o ile "solówka" Bradleya Coopera może się jeszcze podobać, to ustęp o synach Luke'a i Avery'ego służy tylko udowodnieniu prawdziwości wyświechtanego powiedzonka, że "jaki ojciec, taki syn". Cianfrance sprzed trzech lat zrobiłby to subtelnie, ten obecny jest dosłowny i banalny (finał filmu jest nie do przyjęcia). Włączenie w tę historię kolejnego pokolenia ma nadać historii powagi i uniwersalizmu, utworzyć z niej coś na kształt greckiej tragedii, tyle że po seansie nie udzieliło mi się katharsis, a poirytowanie rozmiarem patosu, jaki wypływał z ekranu.
Rzadko się zdarza, by polskie tłumaczenie tytułu filmu oddawało jego treść lepiej niż nazwa oryginalna (The Place Beyond the Pines, "miejsce za sosnami"). Drugie oblicze to właśnie film o dwóch stronach medalu, o jasnej i ciemnej stronie człowieka. Ponadto postaci Luke'a i Avery'ego (a później także Jasona i AJ) można rozpatrywać jako ego i alterego tej samej osoby. To mężczyźni w podobnym wieku, żyjący w tym samym kraju, jednak z góry skazani na porażkę/sukces. Powód jest prosty – całe nasze istnienie zdeterminowane jest przez zestaw genów i zaplecze finansowe, jakie przekazali nam rodzice. Cianfrance jest tego pewny tak bardzo, że radykalne postępowanie Jasona tłumaczy tylko i wyłącznie jego pójściem w ślady przodka. Nieważne, że chłopak ma kochającego ojczyma, nieważne, że nie pamięta biologicznego ojca. Rządzą nim geny, to wszystko. Można się z taką teorią zgadzać, można się z nią kłócić, jednak jest wyłożona zbyt dosadnie, aby wstrząsnęła widzem. Drugie oblicze bez trzeciego aktu, który dopowiada zbyt wiele, byłoby filmem o wiele bardziej udanym.
Zooey Deschanel śpiewa. Odkrycie to zajęło mi "tylko" siedem lat, bo tak długą historię ma She & Him, czyli band, który artystka tworzy wraz z gitarzystą Matthew Wardem. Żyłabym w nieświadomości dalej, gdyby nie to, że 7 maja ukazał się ich czwarty (!) krążek, Volume Three. Na swoje usprawiedliwienie mam tyle, że poza występem w świetnym 500 dni miłości Zooey niczym mnie do tej pory nie zainteresowała. Niby miałam ochotę na Jess i chłopaków, ale po naczytaniu się komentarzy typu "żenua dla hipsteriady", dość szybko mi ona przechodziła. Skończyło się na tym, że o aktorce słyszałam ostatnio tylko w kontekście jej "alternatywnego" wizerunku (w cudzysłowie, ponieważ teraz to właśnie tak zwana alternatywność jest na największym topie, przez co przestaje nią być), po którym pojechały nawet Max i Caroline w Dwóch spłukanych dziewczynach (Look à la Zooey Deschanel – najtańszy sposób, żeby zaliczyć). Jako że recenzenci Pitchofrka przychylnie oceniali nowe wydawnictwo She & Him, a single przypadły mi do gustu, postanowiłam zapoznać się z całością.
Raport
„Przelotni kochankowie”, czyli niskie loty Almodóvara
Najwięcej filmowych emocji dostarczyła mi natomiast konferencja z aktorami Gry o tron. O tym, jak to jest poznać prawdziwego rycerza, przeczytacie tutaj:
Rycerz w moim mieście. O konferencji prasowej "Gry o tron"
Dopadły mnie już zaliczenia na uczelni, dlatego moja blogowa aktywność znacznie się w czerwcu zmniejszy. Nie zawieszam całkiem działalności, bo na półce czeka pierwszy sezon Homeland. Wiąże się z tym ogłoszenie: tak jak prawie cała Organizacja Blogów Filmowych podjęłam współpracę ze sklepem FilmFreak. Serial oglądałam rok temu i ponieważ jest bardzo dobry, chętnie przystałam na propozycję sklepu, aby skroić jego recenzję. Nie to, że jestem na czyichś usługach i stąd mój entuzjazm – Homeland naprawdę zasłużyło na deszcz nagród. Wkrótce dowiecie się, dlaczego. ;)
Drugie oblicze – tragedia bez katharsis
Drugie oblicze było jedną z najbardziej wyczekiwanych przeze mnie premier i to aż z dwóch powodów: raz, że wyreżyserował go Derek Cianfrance, autor Blue Valentine (jeden z lepszych obrazów ostatnich lat!), dwa, że Ryan Gosling (tego już chyba tłumaczyć nie muszę). Ponieważ nie raz zahaczałam na blogu o ten film, to uznałam, że dobrze będzie też odpowiedzieć tu na pytanie, czy reżyserowi znowu udało się otrzeć o doskonałość. Nie udało.
Film Cianfrance'a nie zawiódł mnie tak, jak Przelotni kochankowie i Wielki Gatsby, jednak nie spełnił moich marzeń o produkcji roku: ot, średniak, gdzie mu tam do Blue Valentine. Siłą poprzednika była jego skromność i nieobciążona patosem, dogłębna analiza relacji międzyludzkich, tymczasem Drugie oblicze razi oczywistością i nadęciem. Całe szczęście nie przez całe 2 godziny i 20 minut trwania – przez pierwszą godzinę czułam się ukontentowana, że reżyser nie stracił formy. Epizod "goslingowy" miał w sobie tę nostalgię, którą tak ceniłam w Blue Valentine. Jak oceniać mężczyznę, który napada na banki po to, aby zapewnić dostatni byt synowi? Media zawsze spłaszczają ludzkie dramaty, co dosadnie nam tu wyłożono. Cianfrance nie próbuje jednak przekonać widza, że jakiekolwiek zbrodnie można usprawiedliwiać. Bo kim jest Luke? Czemu wparował w życie Rominy, matki jego dziecka, skoro nikt go nie potrzebował? Kiedy nie ma się w życiu celu, łatwo uczepić się byle jakiego. Bohater kradnie pieniądze, ale robi to przede wszystkim dla siebie, z głodu adrenaliny (wcześniej był motocyklowym kaskaderem). W postaci tej mieszają się tęsknota za stabilizacją, ciepło, niekontrolowana agresja i szaleństwo, a otrzymana w ten sposób niejednoznaczność sprawia, że Luke to najmocniejszy punkt filmu.
Reżyser wymyślił sobie, że zbuduje Drugie oblicze z trzech powiązanych części. Poszedł w swojej koncepcji o krok za daleko, bo o ile "solówka" Bradleya Coopera może się jeszcze podobać, to ustęp o synach Luke'a i Avery'ego służy tylko udowodnieniu prawdziwości wyświechtanego powiedzonka, że "jaki ojciec, taki syn". Cianfrance sprzed trzech lat zrobiłby to subtelnie, ten obecny jest dosłowny i banalny (finał filmu jest nie do przyjęcia). Włączenie w tę historię kolejnego pokolenia ma nadać historii powagi i uniwersalizmu, utworzyć z niej coś na kształt greckiej tragedii, tyle że po seansie nie udzieliło mi się katharsis, a poirytowanie rozmiarem patosu, jaki wypływał z ekranu.
Rzadko się zdarza, by polskie tłumaczenie tytułu filmu oddawało jego treść lepiej niż nazwa oryginalna (The Place Beyond the Pines, "miejsce za sosnami"). Drugie oblicze to właśnie film o dwóch stronach medalu, o jasnej i ciemnej stronie człowieka. Ponadto postaci Luke'a i Avery'ego (a później także Jasona i AJ) można rozpatrywać jako ego i alterego tej samej osoby. To mężczyźni w podobnym wieku, żyjący w tym samym kraju, jednak z góry skazani na porażkę/sukces. Powód jest prosty – całe nasze istnienie zdeterminowane jest przez zestaw genów i zaplecze finansowe, jakie przekazali nam rodzice. Cianfrance jest tego pewny tak bardzo, że radykalne postępowanie Jasona tłumaczy tylko i wyłącznie jego pójściem w ślady przodka. Nieważne, że chłopak ma kochającego ojczyma, nieważne, że nie pamięta biologicznego ojca. Rządzą nim geny, to wszystko. Można się z taką teorią zgadzać, można się z nią kłócić, jednak jest wyłożona zbyt dosadnie, aby wstrząsnęła widzem. Drugie oblicze bez trzeciego aktu, który dopowiada zbyt wiele, byłoby filmem o wiele bardziej udanym.
Suplement muzyczny
Zooey Deschanel śpiewa. Odkrycie to zajęło mi "tylko" siedem lat, bo tak długą historię ma She & Him, czyli band, który artystka tworzy wraz z gitarzystą Matthew Wardem. Żyłabym w nieświadomości dalej, gdyby nie to, że 7 maja ukazał się ich czwarty (!) krążek, Volume Three. Na swoje usprawiedliwienie mam tyle, że poza występem w świetnym 500 dni miłości Zooey niczym mnie do tej pory nie zainteresowała. Niby miałam ochotę na Jess i chłopaków, ale po naczytaniu się komentarzy typu "żenua dla hipsteriady", dość szybko mi ona przechodziła. Skończyło się na tym, że o aktorce słyszałam ostatnio tylko w kontekście jej "alternatywnego" wizerunku (w cudzysłowie, ponieważ teraz to właśnie tak zwana alternatywność jest na największym topie, przez co przestaje nią być), po którym pojechały nawet Max i Caroline w Dwóch spłukanych dziewczynach (Look à la Zooey Deschanel – najtańszy sposób, żeby zaliczyć). Jako że recenzenci Pitchofrka przychylnie oceniali nowe wydawnictwo She & Him, a single przypadły mi do gustu, postanowiłam zapoznać się z całością.
Zaskakująco przyjemny jest ten krążek. Ten wdzięczny retro pop idealnie wpisuje się w markę "niedzisiejszej" Zooey. Słyszę tu Patsy Cline, słyszę Elvisa, słyszę The Ronettes. Jest dobrze, ale co innego mnie tu zadziwia najbardziej. Staram się być bardziej "twarda niż miętka", wybijać sobie z głowy romantyczne wyobrażenia o miłości, nie wzdychać i nie popłakiwać w poduszkę. Przy Volume Three nagle tracę nad tym kontrolę. Słucham piosenek o tym, jak kobieta pragnie męskiej uwagi i czuję się młodą dziewczyną tak mocno jak nigdy wcześniej. Jakkolwiek dziwnie to zdanie nie brzmi, wiedzcie, że pop Zooey do pop dziewczyński. Nostalgiczny, wzbudzający niebezpieczne ciągoty, ale niezwykle wdzięczny.
W dodatku materiał jest na tyle przebojowy i równy, że trudno wybrać najlepsze kawałki. Moje zainteresowanie zaczęło się do I Could've Been Your Girl, które niedawno zostało opatrzone teledyskiem. To taka mini instrukcja pod tytułem "retro chick stajl – i ty możesz zostać hipsterą", mimo tego trudno odmówić Deschanel uroku. Dlaczego to jest tak mało popularne?
Poza Zooey w maju nie mogłam się uwolnić także od:
nowego singla Daft Punk;
Sweater Weather zespołu The Neighbourhood (ten tekst!);
Heartbreaks and Setbacks od gostka o ksywce Thundercat;
powrotów div R&B, Kelly Rowland i Mariah Carey (gdy odkryłam, że Mariah ma już 43 lata, poczułam się staro).
Ostatnio miałem przyjemność oglądać "Drugie oblicze" i przyznam szczerze, że nawet ta trzecia odsłona historii mi nie przeszkadzała, według mnie była nawet naprawdę bardzo dobrym uzupełnieniem. Świetna rola Ryana Goslinga, jestem zachwycony! :) Gratulacje podjęcia współpracy z Film Freak, zazdroszczę :) Pozdrawiam i zapraszam do sb :)
OdpowiedzUsuńTu się zgodzę, Ryan Gosling był naprawdę dobry, i nie chodzi wcale o to, że uwielbiam tego aktora. ;) Świetnie się nadaje do grania wariatów, także tutaj na przemian budzi sympatię i przerażenie: urzeka swoim słodkim ryjkiem, aby chwilę później przetransformować w człowieka niezrównoważonego psychicznie. Tacy niepozorni szaleńcy straszą najskuteczniej! Luke to najlepsza postać Drugiego oblicza i to właśnie dzięki Goslingowi. :)
UsuńNic dodać, nic ująć. Dla mnie, podobnie jak dla Ciebie, trzecia część okazała się niepotrzebna, ale w żaden sposób nie przekreśliła całego filmu. To teraz czekamy na "Tylko Bóg wybacza" :)
UsuńZgadza się, trzecia część filmu jako całości nie przekreśliła, przez pierwszą godzinę Drugie oblicze było na tyle mocne, że nadal nie mogę nazwać go niewypałem. A na Tylko Bóg Wybacza czekam z ogromnym zniecierpliwieniem, to moja premiera roku. :) Tylko boję się, że skoro teraz tak się nastawiam, to później będę bardzo rozczarowana. Ale po innych filmach Refna nie umiem inaczej. Poza tym pierwsze recenzje były dobre, więc może Refn i Gosling znów "to" zrobią. ;)
UsuńZgadzam się - Drugie oblicze arcydziełem nie jest, ale jak ktoś ma wolne 2 godziny (ponad 2 godziny...) to powinien rzucić okiem. Gosling naprawdę radzi sobie w rolach niepozornych szaleńców. Gra skromnie, bez zbędnej ekspresji, jest milczący...
OdpowiedzUsuńCo do Homeland - jeszcze nie mogę się przekonać do serialu, choć już prawie jest na mojej liście "do obejrzenia". Wakacje powinny sprzyjać zapoznaniu się z serialem.
Gratuluję współpracy z FilmFreak i powodzenia w sesji!
Właśnie, nie to, że Drugie oblicze jest całkiem złe, to jest po prostu średni film. Klapy nie było, tyle że tego reżysera stać na wiele więcej.
UsuńHomeland zdecydowanie warto obejrzeć! Nie widziałam jeszcze sezonu drugiego, słyszałam o nim kilka nie do końca przychylnych głosy, ale pierwszy zasłużył sobie na te wszystkie zachwyty i nagrody.
Dziękuję za gratulacje, a powodzenie na pewno się przyda, bo coś nie widzę tej sesji w zbyt różowych barwach. ;)