W maj wchodziłam z wielkimi kinowymi oczekiwaniami – Przelotni kochankowie Almodóvara, Wielki Gatsby Luhrmanna i Drugie oblicze Cianfrance’a były obietnicą kinematograficznych uniesień. Seans ostatniego tytułu jeszcze przede mną, ale póki co zamiast filmowych ekscytacji otrzymuję serię rozczarowań. Najlepiej prezentują się te premiery, na które trafiłam dość przypadkowo: 28 pokoi hotelowych i Iron Man 3. Czy to możliwe, by trzecia odsłona przygód żelaznego człowieka była najciekawszą nowością miesiąca?
Od razu odpowiem, że i tak, i nie. Spośród czterech świeżynek, jakie widziałam w ciągu ostatnich dwóch tygodni, to właśnie nowe epizody z życia Tony’ego Starka dostarczyły mi zdecydowanie najwięcej radości. Mówię Iron Man 3, myślę czysta, multipleksowa rozrywka w najlepszym wydaniu. Nie sposób jednak porównywać go do 28 pokoi hotelowych które należy rozpatrywać w zupełnie innych kategoriach. Oba w swoich gatunkach prezentują wysoki poziom, ale próba wskazania, który z nich jest lepszy, wyglądałby jak zestawienie ze sobą architektury i malarstwa – niby to i to sztuka, ale bajki zupełnie inne. Do tych dwóch produkcji wrócę jutro, by teraz nie zostawić suchej nitki na Przelotnych kochankach i Wielkim Gatsbym.
Nad Almodóvarem pastwiłam się już w recenzji opublikowanej na freeradom.pl: „Przelotni kochankowie”, czyli niskie loty Almodóvara. Największym problemem tej „komedii” jest przesada przejawiająca się na wielu poziomach – przejaskrawionych postaci, kolorystyki, zbyt grubych żartów i miksu gatunkowego, na który składają się nie tylko komedia, melodramat i kryminał, ale nawet musical. To wszystko wymknęło się twórcy spod kontroli, paradoksalnie zgubiły go wolność i swoboda, które z takim zapałem opiewał. (…) obraz jest tak przeładowany i przekombinowany, że dziwne, że filmowy samolot w ogóle wystartował. Tak więc jeśli nie macie ochoty na dowcipy o pierdkach, spermie i narkotykach przemycanych w tylnej części ciała, omijajcie ten nieudany i chaotyczny film z daleka. Poziom żenady rośnie wprost proporcjonalnie do poziomu bałaganu, by w punkcie krytycznym wzbudzić nie śmiech, lecz politowanie. Żenua nad żuenuami i wszystko żenua.
Tak, ten film jest żałosny.
Niewiele wyżej cenię nową ekranizację prozy Francisa Scotta Fitzgeralda. W zwiastunie Daisy (Carey Mulligan) pyta słodkim głosikiem: Gatsby? What Gatsby?, a ja odpowiadam na to: Gatsby płaski jak moja kanapka noszona pół dnia w torbie, jak nos Voldemorta, jak aforystyka Paulo Coelho. Powieść o społecznej degrengoladzie i micie american dream Baz Luhrmann zamienił w dyskotekowy melodramat bez polotu. Owszem, pojawia się temat moralnego zepsucia i destrukcyjnej chęci uchwycenia tego, co już przepadło, ale rozterki te są bardzo naiwne, uproszczone i służebne wobec reżyserskiej wizji pod tytułem „uwspółcześnijmy tę historię i sprawmy, by widz rzygał konfetti”. Przyznaję, to mu wyszło bez zarzutu – przepych bije po oczach, piękne stroje, bogate scenografie i sekwencje imprez robią wrażenie. Jednak efektem tego zabiegu jest kicz, który oglądany przez 2 godziny i 20 minut sprawił, że mimo wszystko mój zmysł estetyczny nie poczuł się zbyt rozpieszczony, wręcz przeciwnie, ta barokowość i pstrokacizna trochę go rozsierdziły. Zadowolone były natomiast uszy, które znały cały soundtrack już wcześniej, ale przed seansem trochę drażnił je chamski pop od will.i.ama czy Fergie; w filmie zaś nawet on okazał się słuchalny. Podobnie z utworami Lany del Rey i Florence and the Machine, które wydawały mi się nudne, a w kinie jeszcze trochę, a by mnie porwały. W ostatnim Kocie w worku pisałam już o coverze Back to Black, czyli moim faworycie ze ścieżki dźwiękowej, lubię także Crazy in Love według Emeli Sandé – w tej piosence jest więcej ducha lat 20. niż w całym Wielkim Gatsbym.
Jednym z powodów, dla których byłam przekonana, że to MUSI być dobry film, był Leonadro DiCaprio w głównej roli. Carey Mulligan jako rozpieszczona ślicznotka wypadła przyzwoicie, Tobey’a Maguire’a pewnie bym nie zauważyła, gdyby nie jego drażniąca narracja, ale to właśnie Leo zdał mi cios prosto w serce. Wszystkie postaci w tej produkcji są jedynie modelami, którzy mają nosić stylowe ciuchy i przechadzać się z wdziękiem po tym ogromnym parkiecie, a DiCaprio nie zrobił nic, by nadać Gatsby’emu odrobiny wyrazu, by ożywić swojego Pinokia. Jest zbyt oczywisty, obsesyjnie romantyczny, całym swoim jestestwem mówi: "tak szalenie kocham Daisy, że zrobiłbym (i zrobiłem) dla niej wszystko. Ona to na pewno doceni”. I tyle, cały dramat człowieka, który przechodzi drogę z rynsztoku na pałace, zostaje uproszczony do big love, która miała być forever, a nie jest. Ups.
Luhrmann był tak skupiony na tworzeniu warstwy audio-wizualnej filmu, że umknęła mu gdzieś cała istota powieści. Ekranizacja razi sztucznością i banałem, a i widowiskowość to kwestia gustu, bo „dużo i bogato” nie zawsze znaczy „ładnie”. Do reszty zdenerwowało mnie zastosowanie 3D – bezczelne nabijanie ceny biletu. Rozumiem trójwymiar w filmach akcji, ale w melodramacie? Kilka razy leciała w moją stronę serpentyna, wow. To naprawdę warte dopłacenia kilku złotych. Ten Gatsby wcale nie jest wielki.
Moja mina po seansie.
Świetna recenzja :)...mam bardzo podobne odczucia co do filmu i do kreacji Leo (niestety) też. Twoja mina po seansie- bezcenna ;) :D
OdpowiedzUsuńDziękuję, miło mi to czytać. :) Cieszę się podwójnie, bo już myślałam, że jestem jakimś wyrzutkiem - Gatsby się ludziom bardziej podoba niż nie podoba, naczytałam się nawet zachwytów nad tym filmem. To dobrze, że nie jestem w swoim postrzeganiu sama.
UsuńAlmodovar zawsze przesadzał i przejaskrawiał :). Tym razem poszedł chyba najbardziej w stronę kiczu. Ale dla mnie ten film nie jest nieudany, ojjj nie :). Wręcz się cieszę z tej błazeńskiej twarzy reżysera, który ostatnio robi głównie dramaty (bardzo dobre zresztą, a też często "nierówne").
OdpowiedzUsuńPozdrawiam!