Siedem zaliczonych koncertów mogę podzielić na trzy kategorie: „dobre i polskie” (Monika Brodka i Dawid Podsiadło), „rockowe rakiety” (Biffy Clyro i Franz Ferdinand) oraz „pudła” (bo nie trafiają w mój gust/dobry moment; na myśli mam Wu-Tang Clan i Reginę Spektor). Poza wszelkimi podziałami jest hipnotyzujący i ekstatyczny występ Florence and the Machine, czyli coś, o czym będę opowiadać wnukom. ;)
Przeżyłam oblężenie Krakowa!
Monika Brodka: Wszyscy lubimy Brodkę. Lubią ją krytycy, lubią słuchacze popularnych stacji radiowych i ci o bardziej wyrafinowanych gustach. Lubią ją nawet portale modowe, bo piosenkarkę uważa się za jedną z najbardziej stylowych polskich gwiazd. Ja także zawsze myślałam o niej ciepło – jako gimnazjalistka bardzo osobiście traktowałam wszystkie Brodkowe ballady typu Miałeś być czy Znam cię na pamięć, a w roku 2010, kiedy już się trochę zesnobiłam, entuzjastycznie przyjęłam jej Grandę. Mimo że artystka często występuje na warszawskich Juwenaliach, w Krakowie widziałam ją po raz pierwszy i mam nadzieję, że nie ostatni, bo to był bardzo udany początek festiwalu. Co prawda przez 3/4 koncertu siąpił deszcz i mimo gustownego foliaczka namiękłam na tyle, że do tej pory walczę z gruźliczym kaszlem, jednak warto było posłuchać Brodki na żywo. Dziewczyna jest niesamowicie ekspresyjna, energiczna, a nawet lekko ekscentryczna; nie boi się dziwnie wyglądać, popiskiwać czy rzucić się w ramiona fanów i crowd surfingować (miało to miejsce w czasie wieńczącej koncert Grandy). Setlista nastawiona była na ostatnią płytę i epkę wokalistki, a ze starych, teenpopowych przebojów usłyszeliśmy tylko Dziewczynę mojego chłopaka, jednak w zupełnie innym, nieco futurystycznym aranżu. Dzięki temu widać, że Monika ma już niewiele wspólnego z dziewczątkiem, które blisko dziesięć lat temu wygrało Idola, to piosenkarka eksperymentująca, świeża, oryginalna. Doczekałam się także swojego ulubionego Sauté (piosenka doskonale dwuznaczna!), więc nie pozostaje mi nic, jak dalej pielęgnować swoją sympatię do Brodki.
Dawid Podsiadło: Przyznam, że jestem ignorantką jeśli chodzi o współczesną polską scenę muzyczną. Poza Brodką i Muchami nie śledzę muzycznych karier rodaków, a ostatnim akceptowanym przeze mnie kawałkiem made in Poland, granym przez popularne rozgłośnie radiowe, było Za każdym razem Juli. Mam nawet swój antyhit wakacji, którym jest To co nam było zespołu Red Lips – niech komentarzem będzie to, że w czasie wyjazdu, kiedy jedynym urządzeniem, z którego leciała muzyka, był telewizor z Eską TV i Polo TV, przy teledysku tej piosenki wolałyśmy przełączyć na disco polo. W związku z moim macoszym podejściem do polskiego komercyjnego popu oraz do talent shows, dopiero dziś, pisząc tę notkę, dowiedziałam się, że Dawid Podsiadło wygrał X Factor. Przed Cokiem z jego repertuaru znałam tylko to, co wszyscy, czyli Trójkąty i kwadraty – jedyny rodzimy utwór, który od czasu singla Juli niczym mnie nie drażnił.
Łączyłam z nazwiskiem wykonawcy także takie zasłyszane epitety jak „skromny” oraz „nieśmiały”, jednak po koncercie nie sądzę, by to była do końca trafna charakterystyka. Owszem, to „zwyczajny” i sympatyczny chłopiec, jednak na scenie wydawał się otwarty, pewny siebie i rozluźniony. Najbardziej zaskoczyła mnie dojrzałość jego dorobku, gdyż okazało się, że Trójkąty to tylko przebojowy wabik, za którym kryje się płyta przypominająca twórczość Jeffa Buckleya – liryczna, nastrojowa, lekko senna (z Kalifornijczykiem łączą go nie tylko subtelne rockowe aranże, ale też zbliżona barwa głosu, a nawet aparycja i język, bo prawie cały materiał śpiewa po angielsku). Liczne gadżety, które przygotował artysta (cukierki, piłki, konfetti) okazały się zbędne, gdyż muzyka obroniłaby się sama. Wystarczyła stosunkowo niewielka publiczność w namiocie, migoczące iluminacje i zmęczenie spowodowane kilkoma godzinami kręcenia się po miasteczku festiwalowym (Dawid kończył piątkowy plan jazdy, występował już po północy), aby przy tych kawałkach całkiem odpłynąć, błogo rozmarzyć lub popaść w lekką melancholię, zależy, co kogo akurat spotkało w życiu. Doskonały chill po wcześniejszych rockowych rakietach i pozytywne muzyczne zaskoczenie.
Ps – drugą rzeczą, jaką „odkryłam” przy pisaniu tej notki, jest rok urodzin Dawida – 1993. Whaaaaat? Zaczynam się czuć starzej i starzej.
Biffy Clyro: Moja przygoda ze szkockim bandem Biffy Clyro jest krótka. Kiedyś obił mi się o uszy singiel That Golden Rule, jednak bliższą znajomość zawarliśmy dopiero w momencie, gdy zaplanowałam wizytę na Coke’u. Cieszę się z tego, bo okazało się, że to zespół umiejętnie łączący porządne gitarowe pierdolnięcie z melodyjnym pop-rockiem. Taka była też setlista, w której starsze, ostrzejsze kawałki przeplatały się bardziej spokojnymi numerami z ostatniej płyty. Najbardziej w pamięć zapadły mi wyczekiwane Biblical (wykorzystane w tegorocznej reklamówce festiwalu), Mountains, Bubbles i Black Chandelier, ale dobrze bawiłam się przez cały czas trwania koncertu, gdyż Simon Nail i spółka zaserwowali widowni energetyczną bombę. Lider, jak wytrawny rockman, wystąpił przyodziany jedynie w spodnie i gitarę, dzięki czemu mógł eksponować swoje liczne tatuaże, z włosów i brody kapała zaś mu woda, którą się chłodził. Panowie wiosłowali na tyle mocno, że gdy na początku musiałam na chwilę odejść do Toi Toia (piątkowy grafik był bardzo napięty), cała kabina podskakiwała od wibracji (na Franzie tego nie było!). W kontakcie z publiką nie byli zbyt wylewni, bo poza „kochami polske” na nagadali się zbyt dużo, muzycznie jednak rekompensowali swoje lekkie wycofanie.
Franz Ferdinand: Nie jestem festiwalową weteranką, gdyż swój pierwszy koncert z prawdziwego zdarzenia zaliczyłam w zeszłym roku na Openerze. Traf chciał, że gdzie się nie ruszę, tam gra Franz Ferdinand, dlatego mimo niedługiego stażu mam już porównanie i mogę szpanować tekstami w stylu „znów ten Franz?” i „no, rok temu byli lepsi”. Bo faktycznie, większe wrażenie zrobili na mnie poprzednio, a to dlatego, że ich występy niewiele się od siebie różniły. Poszerzył się im tylko repertuar, gdyż 26 sierpnia ukaże się ich nowy krążek Right Thoughts, Right Words, Right Action, więc setlistę wzbogaciły nowe kawałki: Right Action, Love Illumination (z dedykacją dla Biffy Clyro), Evil Eye, Stand on the Horizon, Bullet i Treason! Animals. Z wymienionych przed Cokiem znałam tylko dwa pierwsze tytuły, które spływały po mnie jak po kaczce – ot, to takie najbardziej typowe Franzowe piosenki. W odsłuchu na żywo wiele zyskały, co było dla mnie najmilszym zaskoczeniem koncertu. Resztę występu okrasiły te same „bonusy”, co na Openerze: przejście od Can't Stop Feeling do I Feel Love Donny Summer i perkusyjny popis wszystkich członków zespołu jednocześnie. Oczywiście to nadal jest świetne, energetyczne i bardzo pozytywne, a ja mam tzw. problemy pierwszego świata, więc mimo wszystko Franzowi należy się miano drugiego najlepszego koncertu Coke’a (zaraz po Florence, ale wynik nie jest do końca sprawiedliwy, bo twórczość Brytyjki jest mi po prostu o wiele bliższa). Na osobne brawa zasługuje sam lider grupy, Alex Kapranos, który jest zawadiacki, lekko arogancki, ale przy tym wszystkim porywa tłumy. Franz Ferdinand ma to, czego trochę brakuje ich rodakom z Biffy Clyro – moc charyzmy.
Florence and the Machine: Od rana w Krakowie czuć było, że coś się dzieje. Poruszanie się po okolicach Dworca Głównego skutkowało spotkaniem całych grup dziewcząt z wiankami na głowach, wieczorem do outfitu dołączyły również brokatowe makijaże (wszystko było wynikiem akcji, jaką zainicjował na facebooku fan club Florence po tym, jak piosenkarka zachęcała do przystrajania się kwiatami na poprzednich koncertach). Biorąc pod uwagę, że na Coke tego dnia przybyła rekordowa liczba 40 tysięcy osób (wyprzedano wszystkie bilety na sobotę), miasto było po prostu oblężone przez fanów Brytyjki.
Organizatorzy Coke’a nie podołali zadaniu i zaliczyli kilka wtop. Pierwszą z nich było samo ułożenie line-upu tak, że o ile pierwszy dzień festiwalu był naszpikowany gwiazdami, to drugiego poza Florence nie działo się nic zbyt ciekawego, w związku z czym kilkanaście (kilkadziesiąt?) tysięcy osób postanowiło przyjechać na teren miasteczka mniej więcej w tym samym czasie. Ci zaś, którzy byli na miejscu sporo przed 23.00 (w tym ja), chcieli najpierw napić się piwka ze znajomymi w jednym z dwóch (dość niedużych) punktów gastronomicznych. Efekt? Totalne zakorkowanie na każdym etapie. W autobusie nie musiałam się nawet trzymać, bo nie było gdzie upaść, modliłam się tylko, byśmy nie wypchnęli szyby w drzwiach, do których przyklejono mnie jak glonojada. Z wyczekiwanego piwka wyszły nici, bo zabrakło kubków. Żeby wykorzystać kupony ustawiłam się w kolejce po frytki, gdzie spędziłam całe pół godziny. Najgorsze było jednak to, że zbyt wiele osób naraz próbowało się do siebie dodzwonić, więc padła sieć telefoniczna – wszelkie SMS-y otrzymywałam z przynajmniej godzinnym opóźnieniem. Samo poruszanie się po terenie festiwalu także było gehenną, bo daję słowo, były momenty, że gdybym się przewróciła, stratowano by mnie. Trzeba jeszcze dodać, że nasz naród bywa chamski, więc nie, nie było miło. Przed koncertem byłam załamana i uznałam, że czego by Florence nie zrobiła, nic mi nie zrekompensuje tylu przykrości i w ogóle to foch.
Punktualnie o 23.00 Florence wyszła na scenę i wystarczyły mi dwa kawałki, aby odzyskać dobry humor. Po pełnych 90 minutach koncertu wiedziałam, że to był najlepszy muzyczny event, jaki dane mi było przeżyć, i że te wszystkie wcześniejsze poniżenia były tego warte. Muzyka piosenkarki zawsze była mi bliska (chociaż psychofanką nie jestem i o akcji z wiankami dowiedziałam się dopiero w Krakowie), zwłaszcza pierwsza płyta, więc doskonale znałam wszystkie utwory z setlisty i cieszyłam z nowych, spokojnych aranżacji. Przede wszystkim wrażenie zrobiła na mnie sama Florence, gdyż nie zdawałam sobie do tej pory sprawy ze skali jej głosu. Jej osobowość podbiła me serce – wokalistka jest eteryczna, naturalna i przebojowa jednocześnie. Była szczerze zaskoczona przyjęciem fanów i już po 15 minutach ocierała łezki wzruszenia. Na Rabbit Heart (Raise It Up) wskoczyła między publiczność i zebrała naręcze wianków, po czym ubrała w nie siebie i pianistkę. Nie omieszkała również wysypać na siebie i pod scenę torebkę brokatu, więc mimo że można doszukać się w tym delikatnej tandety, to było w tym wszystkim też coś ekstatycznego i magicznego. W dodatku jej wzruszenie oddziaływało na moje wzruszenie, więc już prawie na samym końcu, w czasie akustycznego Sweet Nothing (najlepszy wykon na całym festiwalu!), byłam bliska rozklejenia się, artystka miała moje emocje w garści. Atmosferę niezwykłości podbiła też spadająca nad samą sceną gwiazda, szkoda jednak, że z tymi życzeniami to jakiś kit, moje się nie spełniło; jednak i bez takiej magii było to najbardziej czarujące 1,5 godziny tej edycji festiwalu.
Regina Spektor & Wu-Tang Clan: Nie poświęcam tym artystom osobnych akapitów, gdyż na obu koncertach gościłam tylko przez około 20 minut. Wu-Tang Clan to zupełnie nie moja bajka, bo choć słuchacz ze mnie dość wszechstronny, to do klasycznego amerykańskiego rapu przekonać się nigdy nie mogłam. Z ich występu pamiętam jedynie kilkakrotnie rzucone „polish power” i radość z wiadomości, że w Desperadosie są kubki do piwa. Do Reginy Spektor nastawiona byłam dużo lepiej, chociaż nigdy nie mogłam się do niej przekonać w stu procentach. Poza ulubionymi Us, Hero (kto oglądał 500 dni miłości, ten zna), Better i Fidelity jej piosenki wydawały mi się zawsze monotonne i nudnawe. Taki był też ten koncert – jednostajny, usypiający. Sama wokalistka to istota wdzięczna i słodka, ale zdecydowanie bardziej wolałabym jej posłuchać w klimatycznej knajpce, a nie między rockowymi petardami, jakimi były występy Biffy Clyro i Franz Ferdinand. Żałuję też, że przegapiłam koncert Katy B, przeniesiono go na wcześniejszą godzinę, a ja tego w porę nie ogarnęłam.
Wnioski: Swojego pierwszego Coke’a oceniam pozytywnie, bo chociaż w sobotę organizacja leżała, to dostałam koncert życia (chociaż jak już wspomniałam, na wielu nie byłam). Gdy po miasteczku nie kręci się 40 tysięcy osób, jest przyjemniej niż na Openerze – teren jest mniejszy, więc mniej się człowiek nadrepcze, nie było mega błocka i przede wszystkim nie zaobserwowałam takiego poziomu lansu, jak rok temu w Gdyni. Ten Coke nie będzie ostatnim. :)
Szczęśliwie można zaznać namiastki festiwalowych odczuć przed komputerem, gdyż jakiś internetowy dobrodziej umieścił zapis całych koncertów Florence i Franza w zadowalającej jakości na YouTube:
Zdjęcia podwędzone z oficjalnego fan page'a festiwalu.
Och, również udało mi się być na Florence - fakt, pierwszy minus za to, żeby jedyną atrakcją. Mnie wystarczyło, ale i tak żal. Myślałam, że umrę stojąc godzinę po smutną zapiekankę, gorzej było po koncercie kiedy nie można było dopchać się po piwo. Ponoć była to ostatnia edycja tego "festiwalu". Grunt, że zobaczyłam na żywo wielką piosenkarkę i ważne, że Florence dała cudowne show, niezapomniane wręcz. Pozdrawiam :)
OdpowiedzUsuńDokładnie! Stanie godzinę po "smutną zapiekankę" lub garstkę frytek było upokarzające. Po samym koncercie nawet nie próbowałam się dopchać do piwa, wystarczyło mi, że walczyłam o kubek Coli.
UsuńNie słyszałam nic o tym, że Coke'a ma więcej nie być, to dla mnie lekki szok - teraz?! Po takim sukcesie finansowym festiwalu, kiedy przybyła rekordowa liczba ludzi?! To ciekawe.
I prawda, jak źle by nie było, Florence była tego warta!