Kongres (2013)
Gatunek: animacja, sci-fi
Produkcja: Belgia, Francja, Luksemburg, Niemcy, Polska, Izrael
Reżyseria: Ari Folman
Obsada: Robin Wright, Harvey Keitel, Jon Hamm, Paul Giamatti
Czas trwania: 2 godz. 2 min.
Pozycja w fotelu: bądźcie gotowi na bogatą gestykulację (przecieranie oczu ze zdziwienia oraz rozkładanie rąk w wyrazie „wtf?”). Ocena alternatywna: 7/10.
Co jest lepsze, złe wybory czy ich kompletny brak? Na to pytanie odpowiedzieć musi Robin Wright, czyli aktorka, którą gra… Robin Wright. Świat przedstawiony miesza się tu z rzeczywistością, dzięki czemu krytyka nowoczesności zawarta w filmie uderza mocniej. Ari Folman, twórca wielokrotnie nagradzanego Walca z Baszirem, zapożycza do Stanisława Lema utopijną ideę à la Matrix, która przeraża jednak dużo bardziej niż koncepcja proponowana przez rodzeństwo Wachowskich.
Wszystko zaczyna się dosyć niewinnie: technolodzy znaleźli sposób, abyśmy już zawsze oglądali na ekranach tylko idealnych i młodych ludzi. Wystarczy przeskanować aktora, aby tworzyć filmy wyłącznie komputerowo. Wielka wytwórnia Miramount kupuje dożywotnie prawa autorskie do wizerunku przeskanowanej gwiazdy, dzięki czemu może kompilować bez jej wiedzy coraz to nowe produkcje. Chociaż wiąże się to ze śmiercią zawodu aktora oraz z częściowym ubezwłasnowolnieniem, Robin nie ma wyboru – zarobione w ten sposób pieniądze dają jej możliwość poświęcenia całej uwagi choremu synowi, poza tym jako średnio znana aktorka po czterdziestce nie ma już perspektyw na zawrotną karierę. Jednak to tylko początek, gdyż korporacja opracowała także halucynogenny środek, po inhalacji którego można zostać kim ma się tylko ochotę, od Matki Boskiej po superbohaterkę „graną” przez Robin Wright. O ile mieszkańcy Matrixa nie mieli pojęcia o tym, że żyją w fałszu, to ludzkość w Kongresie ucieka w fantazje dobrowolnie, co czyni tę koncepcję znacznie bardziej niepokojącą.
Nie miałaby ona jednak takiej siły rażenia, gdyby nie to, że film jest w głównej mierze animowany. Sekwencje przedstawiające prawdziwy świat to prześwietlone, trochę rozmarzone zdjęcia Michała Englerta, kiedy zaś akcja toczy się w strutym chemią umyśle Robin, przybiera formę kreskówki. Graficy odpowiedzialni za tę część tworzą coś niezwykłego – oferują serię obrazów, która wygląda, jakby jej autorzy sami regularnie szprycowali się LSD. Jaskrawe barwy, uproszczony i trochę karykaturalny rysunek oraz sceneria jak z wioski Smerfów dają wyjątkowo „kwaśną” wizję odrealnionej przestrzeni. Jednocześnie nie jest to błogi odlot, nie ma tu nic z atmosfery hippisowskiej komuny. Estetyka odległa od disneyowskiego kanonu sprawia, że całość nabiera złowieszczego charakteru. To płaski, sztuczny świat. Patrzenie na niego po dłuższym czasie męczy, ale to zamierzony efekt, część jego krytyki.
Chociaż artystyczna wizja Folmana zdumiewa pomysłowością, momentami jest kreowana kosztem zdyscyplinowanego prowadzenia narracji. Do fabuły wkrada się chaos, Robin Wright wchodzi w alternatywny świat tak głęboko i w takim tempie, że widzowi czasem trudno za nią nadążyć. Szczęśliwie pod koniec filmu reżyser przypomina sobie, do jakiego celu dążył i częstuje publikę mocną, pesymistyczną puentą: bezgraniczne zaufanie technologii prowadzi do destrukcji nie tylko człowieka, ale też podstawowych wartości, gdyż prawda staje się tu czymś bez znaczenia, czymś gorszym niż fikcja. Obserwację tę poczynił Folman jednak nie w tonie elegijnym, a satyrycznym. Nie brak w Kongresie kąśliwych uwag na temat branży filmowej (cynicznej i sterowanej przez kult pięknego ciała, seks i pieniądze) oraz kultury masowej, która całkiem już wyparła samodzielne myślenie i stała się państwem totalnego bezguścia. Te ironiczne wstawki wypadają w filmie najlepiej, są też znacznie bardziej przekonujące niż trochę blady wątek chorego syna Robin. Reżyser wykazał się też doskonałym poczuciem humoru, na co najlepszym dowodem jest epizodyczny występ animowanego Toma Cruise’a.
Izraelczyk odrzucił z Kongresu futurologicznego alegorię komunizmu i wyeksponował problem kryzysu tożsamości oraz wolnej woli. Udało mu się przy tym zachować odpowiednie proporcje, gdyż chyba nikt nie odważy się stwierdzić, że Kongres dotknęła bolączka przerostu formy nad treścią. Odważny wizualnie, stawia pytania o kluczowe dla człowieka kwestie, ale jednocześnie nie jest przeintelektualizowany. Posłużę się terminem stworzonym przez Alicję Helman, który oznacza niedosłowny, lecz dzięki temu wydobywający z oryginału nowe sensy typ ekranizacji – Folman dokonał pięknej, chociaż jadowitej twórczej zdrady.
Podobno ciekawy film ?? Warto oglądać ? Słyszałem różne opinie...
OdpowiedzUsuńMoją znajdziesz w recenzji.
Usuń