Niewątpliwie największym filmowym wydarzeniem października była 29. edycja Warszawskiego Festiwalu Filmowego. Dostałam akredytację dziennikarską z ramienia KinoActive, dzięki czemu wszystkie pokazy stały przede mną otworem. To był mój festiwalowy debiut, ale jakże udany! Chciałam maksymalnie wykorzystać możliwość uczestnictwa, więc przekroczyłam nieco normy zdrowego rozsądku i zaliczyłam aż 20 filmów. Oczywiście z seansów musiałam się odpowiednio rozliczyć, czego efektem jest kilkanaście stron zapisanych w Wordzie. Przybrały one formę tekstów na portalu, do których linki znajdziecie poniżej. Drugą część notki poświęciłam kwestiom muzycznym i (w pewnym stopniu) administracyjnym.
Warszawski Festiwal Filmowy
(...) WFF to być może jedyna okazja, by na srebrnym ekranie zobaczyć produkcje z krajów, których kinematografia jest Polakom całkiem nieznana, przykładowo obrazy z Estonii, Gruzji, Łotwy czy Chile (co ciekawe, to właśnie one zdobyły najwięcej nagród). Dyrektor festiwalu, Stefan Laudyn, właśnie w tej unikalności programu widzi największą jego zaletę – nie sztuką jest bowiem powielenie tego, co grane było już na innych imprezach, ale skompilowanie takiego zestawu filmów, który będzie jak najbardziej premierowy. (…) Drugim kryterium wyboru filmów, obok ich świeżości, jest poziom artystyczny. W związku z tym, słusznie nie lub nie, kino gatunkowe zostało zepchnięte na boczny tor, dominuje to autorskie. Spośród 20 tytułów trafiłam na zaledwie jeden, który nie miał aspiracji do bycia ambitnym dramatem – japoński Kompleks, czyli nowy horror Hideo Nakaty, znanego głównie jako reżyser The Ring oraz Dark Water. (…) WFF to tak zwany „festiwal środka”, bez wyraźnego tematu oraz oferujący filmy na poziomie, który można ogólnie nazwać niezłym. Niewiele tu zarówno obrazów wybitnych, jak i tych całkiem złych. (...)
W drugiej części zawarłam komentarze do pięciu najlepszych i pięciu najgorszych filmów, na jakie trafiłam w trakcie festiwal. Które to tytuły?
(...) O dziwo, moi faworyci na ogół pokrywają się z tymi obrazami, które doceniło jury. Aż trzy filmy z mojego festiwalowego top 5 zostały nagrodzone – Ida Pawła Pawlikowskiego otrzymała Grand Prix Warsaw, estońsko-gruzińskie Mandarynki Zazy Urushadze zdobyły Nagrodę Publiczności oraz tę za najlepszą reżyserię, a do producentów litewsko-łotewskiego Hazardzisty Ignasa Jonynasa trafiła Specjalna Nagroda Jury. Do tej bardzo dobrej trójki, którą można było obejrzeć w ramach Konkursu Międzynarodowego, w swoim prywatnym podsumowaniu dołączam jeszcze film otwarcia, czyli włosko-brytyjskie Zatrzymane życie Uberto Pasoliniego, a także film z sekcji Pokazy Specjalne – francusko-włoskie Miele Valerii Golino. (…) Na przeciwnym biegunie, wśród filmów słabych, stawiam trzy obrazy z Konkursu Międzynarodowego: irańskiego Psa Amira Toodehroosty, chińską Ulicę pułapkę Vivian Qu, a zwłaszcza japoński Powrót przyjaciół: znowu razem (jak film o gangsterach można wyposażyć w ścieżkę dźwiękową, która brzmi, jakby ją podwędzono z Pokahontaz?!). Produkcjami nie tyle złymi, co rozczarowującymi, były również francusko-austriackie Grand Central Rebecci Zlotowski oraz chilijskie Jestem lepszy od ciebie Ché Sandovala. (…) Pozostałe 10 tytułów to właśnie filmy środka, obrazy niezłe, ale jednak budzące niedosyt.
Właśnie tej dziesiątce filmów wciąż dość dobrych, lecz nie wystających poza szereg, poświęciłam ostatnią część artykułu. Wśród nich znalazły się polskie W ukryciu Jana Kidawy-Błońskiego oraz Heavy Mental Sebastiana Buttnego, azjatycka egzotyka pod postacią Dotyku grzechu Zhangke Jia i Kompleksu japońskiego mistrza horroru Hideo Nakaty, a także amerykański Prince Avalanche Davida Gordona Greena, niemiecka Banklady Christiana Alvarta, Nadużycie słabości francuskiej sławy Catherine Breillat, estońska Miłość jest ślepa Ilmara Raaga, rumuńskie Bardzo niespokojne lato Anci Damian i czeskie Jak nigdy dotąd Zdenka Tyca.
Pełną wersję tekstu znajdziecie pod linkami:
Pełną wersję tekstu znajdziecie pod linkami:
http://kinoactive.pl/subiektywnie-wff-ie-cz-3-filmy-srodka/
Niektórym z filmów przyjrzałam się bliżej, pisząc recenzję lub minirecenzję. Swoją uwagę najdłużej skupiłam na Idzie:
Całą recenzję przeczytacie na:
Niektórym z filmów przyjrzałam się bliżej, pisząc recenzję lub minirecenzję. Swoją uwagę najdłużej skupiłam na Idzie:
(...) Moc Idy płynie z dwóch źródeł. Pierwszym, tryskającym najsilniejszym strumieniem, jest konsekwentna na każdym polu skromność. Pokora tytułowej bohaterki ma swoje odzwierciedlenie w surowej formie filmu. Czarno-białe zdjęcia w formacie 4:3, z charakterystycznym pozostawieniem dużej ilości wolnego miejsca nad głowami postaci, są nie tylko niezwykle „plakatowe” i stylowe (zasługa operatora Łukasza Żala), ale też dopowiadają to, co nie zostało wyartykułowane w sposób tradycyjny. W kadrze, w którym trzy czwarte przestrzeni zajmuje niebo, ludzie wydają się jeszcze bardziej osamotnieni, zagubieni. Narracja także jest skupiona oraz pozornie emocjonalnie chłodna, zdystansowana. (…) Drugi składnik Idy, który decyduje o jej sukcesie, to starcie sfer sacrum i profanum reprezentowanych przez tytułową bohaterkę oraz jej krewną. (…) To zaskakujące, na ilu poziomach można odczytywać tę trwającą zaledwie 80 minut historię. Mamy tu intymne dramaty, obraz powojennej Polski, konfrontację dwóch silnych osobowości oraz ponadczasową opowieść o szukaniu własnej drogi.
Całą recenzję przeczytacie na:
http://kinoactive.pl/najskromniejsza-najpiekniejsza-recenzja-idy/
Pozostałym laureatom Konkursu Międzynarodowego, czyli Hazardziście i Mandarynkom, poświęciłam notkę Z pokorą po Warsaw Grand Prix – o laureatach 29. edycji Warszawskiego Festiwalu Filmowego (link: http://kinoactive.pl/pokora-po-warsaw-grand-prix-laureatach-29-edycji-wff-u/). O swoich dwóch innych faworytach, Miele oraz Zatrzymanym życiu, więcej napisałam w artykule Oblicza samotności na Warszawskim Festiwalu Filmowym (link: http://kinoactive.pl/oblicza-samotnosci-na-29-wff-ie/). Chociaż 20 seansów trochę mnie zmęczyło, już wyczekuję kolejnej, 30. edycji. Pełna liczba zobowiązuje w końcu do szczególnie hucznego obchodzenia tego niesamowitego święta sztuki filmowej.
Inne październikowe przemyślenia
Festiwal (a właściwie pisanie o nim) zajął mnie na tyle, że na inne filmowe aktywności nie miałam wiele czasu. Mimo tego napisałam kilka recenzji (regularnie linkuję je w dziale Kinoexpress) i zdążyłam zapoznać się z premierowymi odcinkami czterech (a właściwie pięciu, tylko że Marvel's Agents of S.H.I.E.L.D. to shit) seriali, o czym pisałam w tekście Serialowe powroty: "Supernatural", "Pamiętniki wampirów", "The Walking Dead", "American Horror Story: Coven", link: http://chodznafilm.blogspot.com/2013/11/serialowe-powroty-supernatural.html#more).
Kolega spytał mnie na fanpage’u, czemu trafiają tam same przekierowania na KinoActive, w związku z czym chciałam przeprosić Was za moją nieobecność tutaj. A właściwie za brak świeżych tekstów skrojonych tylko na bloga, bo tego rodzaju postów zaczyna tu brakować. W miarę możliwości staram się aktualizować tę stronkę, ale jako że od sierpnia jestem trzonem rozwijającego się, wciąż początkującego portalu filmowego, tych możliwości mam niewiele. Jego rozkręcanie okazało się bardzo czasochłonne, mimo że działamy w kilka osób. Jednocześnie nie wyobrażam sobie, żebym mogła Wynurzenia zamknąć, zbyt wiele pracy poświęciłam na ich redagowanie! Och, gdybym tylko mogła w życiu nie robić nic innego poza oglądaniem filmów i późniejszym ich opisywaniem na portalu i blogu – to by było coś.
Chociaż to blog filmowy, lubię co miesiąc dzielić się z Wami muzycznymi odkryciami. Nie mam pojęcia, czy kogokolwiek z Was to interesuje, ale mi takie zbieranie najlepszych kawałków w jednym miejscu bardzo pomaga. Mogę sobie zajrzeć do notek wstecz i szybko przypomnieć świetne utwory, o których na chwilę zapomniałam. Poza tym wierzę, że raz na miesiąc kilka linków Was nie drażni, a może dzięki temu uda mi się coś Wam „sprzedać”. :) Przechodząc do sedna: w tym roku jak na siebie przesłuchałam zadziwiająco dużej liczby całych, nowych albumów, przy czym w październiku padło na Night Time, My Time Sky Ferreiry, Days Are Gone tria Haim i The 20/20 Experience – 2 of 2 Justina Timberlake’a (oczywiście wałkuję też rzeczy starsze i stare, ale tutaj mowa o odkryciach październikowych).
Płyta Justina nie przyciągnęła mojej uwagi na długo, bo trochę wieje nudą. Dużą przyjemność moim uszom sprawia jedynie drugi singiel, TKO. Chociaż „dziwnym” trafem zaczął mi się on mocno podobać dopiero wtedy, gdy obejrzałam teledysk. ;)
Pozostałym laureatom Konkursu Międzynarodowego, czyli Hazardziście i Mandarynkom, poświęciłam notkę Z pokorą po Warsaw Grand Prix – o laureatach 29. edycji Warszawskiego Festiwalu Filmowego (link: http://kinoactive.pl/pokora-po-warsaw-grand-prix-laureatach-29-edycji-wff-u/). O swoich dwóch innych faworytach, Miele oraz Zatrzymanym życiu, więcej napisałam w artykule Oblicza samotności na Warszawskim Festiwalu Filmowym (link: http://kinoactive.pl/oblicza-samotnosci-na-29-wff-ie/). Chociaż 20 seansów trochę mnie zmęczyło, już wyczekuję kolejnej, 30. edycji. Pełna liczba zobowiązuje w końcu do szczególnie hucznego obchodzenia tego niesamowitego święta sztuki filmowej.
Inne październikowe przemyślenia
Festiwal (a właściwie pisanie o nim) zajął mnie na tyle, że na inne filmowe aktywności nie miałam wiele czasu. Mimo tego napisałam kilka recenzji (regularnie linkuję je w dziale Kinoexpress) i zdążyłam zapoznać się z premierowymi odcinkami czterech (a właściwie pięciu, tylko że Marvel's Agents of S.H.I.E.L.D. to shit) seriali, o czym pisałam w tekście Serialowe powroty: "Supernatural", "Pamiętniki wampirów", "The Walking Dead", "American Horror Story: Coven", link: http://chodznafilm.blogspot.com/2013/11/serialowe-powroty-supernatural.html#more).
Kolega spytał mnie na fanpage’u, czemu trafiają tam same przekierowania na KinoActive, w związku z czym chciałam przeprosić Was za moją nieobecność tutaj. A właściwie za brak świeżych tekstów skrojonych tylko na bloga, bo tego rodzaju postów zaczyna tu brakować. W miarę możliwości staram się aktualizować tę stronkę, ale jako że od sierpnia jestem trzonem rozwijającego się, wciąż początkującego portalu filmowego, tych możliwości mam niewiele. Jego rozkręcanie okazało się bardzo czasochłonne, mimo że działamy w kilka osób. Jednocześnie nie wyobrażam sobie, żebym mogła Wynurzenia zamknąć, zbyt wiele pracy poświęciłam na ich redagowanie! Och, gdybym tylko mogła w życiu nie robić nic innego poza oglądaniem filmów i późniejszym ich opisywaniem na portalu i blogu – to by było coś.
Chociaż to blog filmowy, lubię co miesiąc dzielić się z Wami muzycznymi odkryciami. Nie mam pojęcia, czy kogokolwiek z Was to interesuje, ale mi takie zbieranie najlepszych kawałków w jednym miejscu bardzo pomaga. Mogę sobie zajrzeć do notek wstecz i szybko przypomnieć świetne utwory, o których na chwilę zapomniałam. Poza tym wierzę, że raz na miesiąc kilka linków Was nie drażni, a może dzięki temu uda mi się coś Wam „sprzedać”. :) Przechodząc do sedna: w tym roku jak na siebie przesłuchałam zadziwiająco dużej liczby całych, nowych albumów, przy czym w październiku padło na Night Time, My Time Sky Ferreiry, Days Are Gone tria Haim i The 20/20 Experience – 2 of 2 Justina Timberlake’a (oczywiście wałkuję też rzeczy starsze i stare, ale tutaj mowa o odkryciach październikowych).
Płyta Justina nie przyciągnęła mojej uwagi na długo, bo trochę wieje nudą. Dużą przyjemność moim uszom sprawia jedynie drugi singiel, TKO. Chociaż „dziwnym” trafem zaczął mi się on mocno podobać dopiero wtedy, gdy obejrzałam teledysk. ;)
Najlepsza z zestawienia jest płyta Haim, praktycznie pozbawiona słabych punktów. Kto lubi żeński indie rock, łapka w górę. Nie będę udawać, że umiem fachowo się wypowiadać o muzyce, dlatego niech przemówią tracki (niektóre single linkowałam już wcześniej).
O Sky Ferreirze też już tu kiedyś pisałam, bo od kilkunastu miesięcy wypuszcza regularnie ciekawe EP-ki i single. Kilkanaście dni temu wreszcie doczekałam się jej długogrającego debiutu. Jestem ciekawa, czy ten electropop trafi do popularnych stacji radiowych, w końcu ma potencjał do podbijania list przebojów. Póki co jedynie natknęłam się na stronie Eski na news, który dotyczył „skandalicznej” okładki płyty. Skandal polega na tym, że widnieje na niej zdjęcie Sky topless, ale czy ja wiem, czy jest się czym gorszyć? Ta fotka nawet nie jest nasycona erotyzmem, to raczej obraz piosenkarki po tym, jak spłukuje z siebie zapach potu, dymu papierosowego i alkoholu po całonocnej imprezie, na której sobie nieco przyćpała (to spojrzenie). W ogóle to mam wrażenie, że kiedyś przeczytam, że znaleziono ją martwą w jakimś hotelu. ;p Postać Sky, a także Night Time, My Time, przesycone są jakimś dziwnym rodzajem fatalizmu. (Chciałam tu zamieścić trochę inny, większy zestaw piosenek, ale część z tych wrzuconych na YT fałszuje dźwięk.)
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz