piątek, 30 maja 2014

"Na skraju jutra", na skraju oryginalności




Ni-to-recenzja-ni-to-felieton.











„Nigdy nie wiesz, czyje myśli przeżuwasz” – stwierdził James Joyce. Ta zasada nie dotyczy scenarzystów filmowych, którzy z premedytacją kompilują swe projekty z podkradzionych pomysłów. Po okresie krótkiej kinofilskiej abstynencji wybrałam się dziś na pokaz prasowy i choć wyszłam z kina zadowolona, towarzyszy mi potworne uczucie wtórności.


Trafiło mi się Na skraju jutra. To nie była premiera, na którą czekałam ze zniecierpliwieniem, spodziewałam się raczej czegoś na podobieństwo nudnawej Niepamięci. Poniekąd miałam rację, bo nowe sci-fi z Tomem Cruisem to krzyżówka Dnia świstaka z Szeregowcem Ryanem, w której słychać również echa Pacific Rim i Niepamięci właśnie (znawcy gatunku – ja nim nie jestem – na pewno przytoczą tu jeszcze mnóstwo innych tytułów). Korzenie tego osobliwego drzewa genealogicznego sięgają głębiej. W końcu o Pacific Rim mówi się, że to Neon Genesis Evangelion + Transformers + Godzilla, a Niepamięć ulepiona jest z Matrixa, Gwiezdnych wojen i Moon. Żeby tego było mało, przed projekcją zostałam uraczona zwiastunem nowego cuda pod tytułem Jupiter: Intronizacja, które wyglądało dokładnie tak, jakby twórcy wyjęli z Igrzysk śmierci Katniss Everdeen, przeszczepili jej oczy na pół twarzy (główną bohaterkę gra tu Mila Kunis…), a następnie wrzucili do Star Treka.


Moją bolączkę powoduje także inne spostrzeżenie z ostatnich tygodni – skąd ten nagły wysyp seriali na podstawie filmów? Bates Motel, Hannibal, Fargo, Dziecko Rosemary i Piątek 13-tego to tytuły, które jako pierwsze przyszły mi do głowy. Co słyszę o nowym serialu, to albo ma on swój filmowy pierwowzór, albo jest spin-offem. A gdzie świeże pomysły? Kto mnie w końcu zaskoczy? Ile można mleć te same motywy? Tak bardzo bym chciała czegoś na miarę Brandlomuchy (Cronenberg wciąż na propsie).

Tym bardziej jestem zszokowana, że paradoksalnie Na skraju jutra podobało mi się. Może dlatego, że Szeregowiec Ryan i Dzień świstaka są od siebie bardzo odległe i ten miks „zaskoczył”. Kolejna istotna sprawa to fakt, że Doug Liman (reżyser Tożsamości Bourne’a, Mr. & Mrs. Smith czy też Jumpera) pozwolił sobie na trochę luzu i: 1. nie pożałował scen komediowych; 2. przedstawił głównego bohatera jako bufoniastego typka oślepiającego śnieżnobiałym uśmiechem, czyli pozwolił Cruise’owi być tak jakby sobą. Rzecz jasna major Cage nie jest typem antybohatera i, jak na hollywoodzki film przystało, przechodzi przemianę z pierdoły do twardziela, jednak dzięki formule zapętlenia czasu ta metamorfoza staje się wiarygodna. Jest dynamika, jest śliczna Emily Blunt, są efekty i rozwałki. Koncepcja „resetowania dnia” nawet trzyma się tu kupy i jedynie epilog zadaje cios logice.


Na koniec tej ni-to-recenzji-ni-to-felietonu dodam, że Na skraju jutra widziałam w sali 4DX. Bynajmniej nie piszę o tym, by się pochwalić, lecz aby nieco rozjaśnić nakreślony przeze mnie wcześniej obraz tej atrakcji (w recenzji Jeźdźca znikąd wyżyłam się i na filmie, i na 4DX). Okazuje się, że jakość zabawy to kwestia filmu, nie samej sali – tym razem nie tylko porządnie mnie wytrzęsło, ale też zawiało i zrosiło. Częstotliwość świstów przy uszach była tak duża, że prawdopodobnie przez większość seansu moja mina była raczej głupia. Nadal nie uważam – i nigdy nie będę – że 4DX to technologia potrzebna, ale jeśli ktoś nie widzi problemu w dopłaceniu do kinowego biletu 20 złotych, to w przypadku Na skraju jutra ta ekstrawagancja nie będzie głupotą. 

Ps – żałuję, że Na skraju jutra nie pozwoliło mi wpleść nigdzie mojego nowego ulubionego słowa, tj. „złodupiec”. Co tam samojebka, złodupiec to dopiero spolszczenie!        

3 komentarze :

  1. Ze świecą dzisiaj można szukać filmów sci-fi, które chociaż przez chwilę trwania seansu grzeszyłyby oryginalnością. Zamiast tego dostajemy shake'a z powielanych pomysłów który jest zbyt mdły w smaku aby do końca cieszyć się nim podczas konsumpcji. Dla mnie "Na skraju jutra" to mieszanka słabiutkich "Battle Los Angeles" i "Matrix Rewolucje". Wyprowadzenie fabuły przypomina ostatnie minuty "Hair" Milosa Formana i chyba tylko one wzbudziły moje zainteresowanie, później jest tylko (jak mawiał Lester Burngham) "its all down hill from here". Postaci nie wzbudzają we mnie żadnych emocji, są mi obojętne tak samo jak ich los. Porównywanie filmu, przez użycie motywu pętli czasu, do "Dnia Świstaka" to duża przesada. Wszystko przypomina bardziej komputerową grę, gdzie po kolejnym "straconym życiu" znamy taktykę naszego wroga, wiemy gdzie czai się niebezpieczeństwo a do głównego "bosa" coraz bliżej. Negatywnie w moim odczuciu wypadła rownież warstwa wizualna, gdzie chyba najmocniej irytuje montaż zdjęć. Dzisisj wszystko musi być podawane jakby oglądało się teledysk. Krótkie ujęcia, najczęsciej dobrze wstrząśniecie, nie mieszane z których jedyne co wiemy to to, że już nie wiadomo na co patrzeć bo ból glowy od samego patrzenia jest nie do zniesienia. Skąd ta moda na taką pracę kamery. Przypomnijmy sobie dawne filmy sci-fi. Jeśli coś chciano nam pokazać, ustawiano kamery na statywie i panoramowano ujęcie w taki sposób aby nic nie dość że nie odwrociło naszej uwagi, to jeszcze przedstawilo nam całą dramaturgię sceny (na myśl w tej chwili przychodzi mi wydłużona, reżyserska wersja ataku obcych na bazę w Del Toro w filmie " Dzień Niepodległości"). Widać taka dzisiaj moda, aby młody widz odrywany od Battlefieldów nie zapomniał jak wygląda komputerowa wojna. Nie czekałem na ten film z utęskniemiem, żadko mi się zdarza czekać niecierpliwie na premiere i to właśnie dzięki takim filmom. Tutaj było bez niespodzianek. Kolejny słabiutki film nie wnoszący kompletnie nic nowego do kinematografii...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jasne, skojarzenie z grą komputerową jest jak najbardziej trafne, ale nie rozumiem, czemu to o "Dniu świstaka" ma być złe. Chodzi w końcu o sam pomysł, koncepcję pętli czasu. Co do Twoich zarzutów o teledyskowości montażu to tak, zgadzam się również, z tą różnicą, że mi to nie przeszkadza. Może chodzi o oczekiwania względem takiego kina - ja szłam na seans z myślą, że obejrzę typowy, multipleksowy blockbuster, przez co rozumiem trochę fajnych efektów + czystą rozrywkę. Dostałam to wszystko nawet "z górką". Nie szukam w tego typu filmach jakichś wrażeń artystycznych czy Dramaturgii przez duże D. Na blockbusterze mam się dobrze bawić, tyle. Jak widać mam wysoki próg wrażliwości na tandetę :P Przeciętne wykonanie nie przeszkadza mi wczuć się w akcję. Ach, zresztą nie uważam, żeby "Na skraju jutra" wyglądało tak źle.

      Usuń
  2. widziałem już ten film i spodobał mi się :) może rzeczywiście nie jest super oryginalny, ale byłem zaskoczony w momencie gdy główny bohater cofnął się w czasie

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...