piątek, 12 grudnia 2014

Ciągoty i neurozy, czyli motyw muzyki w kinie najnowszym 1/2



Kino kocha muzyków. Pełna pokus branża muzyczna sprawia, że życiorysy gwiazd estrady obfitują w mnóstwo „filmowych” kąsków. Niszczące nałogi, nieuczciwe wytwórnie oraz ciągła presja to tylko początek listy problemów, z którymi borykali się Ray Charles, Ian Curtis czy Johnny Cash. Jednak nie zawsze pasja i talent przeradzają się w sławę oraz stos złotych monet. Fakt ten nie odbiera zagadnieniu atrakcyjności, wręcz przeciwnie – dla wielu scenarzystów hasło „muzyk niespełniony” brzmi jak wyzwanie.

Postanowiłam stworzyć katalog nurtujących muzykantów kwestii i przy jego pomocy odpowiedzieć na pytanie, czym dla kina jest motyw muzyki. Aby okiełznać ten temat-rzekę, zawężam wybór do produkcji powstałych w tym tysiącleciu. Co trapi współczesnego muzyka? A raczej – gdyż trzeba mieć na uwadze, że poniższe fabuły odwołują się do wydarzeń nawet sprzed sześćdziesięciu lat – co trapi współczesnego reżysera? Czy rzeczywiście żywot artysty jest tak trudny, że nie pozostaje mu nic, jak wziąć przykład z Franka z filmu Leonarda Abrahamsona i schować się pod sztuczną głową? Pssst! Nie obyło się bez spoilerów.


Sex, drugs & rock 'n' roll

Gros filmów muzycznych to biografie sław – dla filmowców niemal gotowy materiał na hit, dla aktorów zaś droga na skróty do złotych statuetek. Na miano dwóch najgłośniejszych produkcji tego typu ostatnich lat zasłużyły Spacer po linie Jamesa Mangolda oraz Ray Taylora Hackforda, obie zroszone deszczem nagród. O ile trudno zarzucić coś aktorskim popisom Jamiego Foxxa, Joaquina Phoenixa oraz Reese Witherspoon, to same narracje cierpią na dokładnie ten rodzaj nudy, jaki towarzyszy większości ekranowych biografii – odłóżmy na bok eksperymenty, opowiedzmy tę historię po bożemu (czyt. według hollywoodzkich schematów). Zawiedzeni tą zachowawczością mogą poczuć się szczególnie fani Johnny’ego Casha, gdyż muzyka stała się w Spacerze po linie jedynie tłem dla sentymentalno-mdłego wątku melodramatycznego. Z taką samą pasją, co o romansie artysty  z June Carter, Mangold opowiada tylko o uzależnieniu Casha od narkotyków.


Wokół heroiny kręci się także akcja Raya. Używki to nieodłączny element show-biznesu, a jednocześnie betonowe buty, które nieubłaganie ciągną bohaterów na dno. Jednak ostatecznie obaj trafiają na odkupicieli z porządnym, uwalniającym ich od balastu młotem: autora Ring of Fire zbawia miłość, w przypadku Raya Charlesa tę moc ma… muzyka. Żona powie mu: „Jest coś, co kochasz bardziej niż nas, swoje kobiety i narkotyki – muzykę. Lecz jeśli nie przestaniesz brać, wsadzą cię za kratki i nie będziesz grał. Czy dla tej trucizny warto wszystko zmarnować?”. Oczywiście, że nie warto, dzięki czemu oba filmy realizują motyw „jak feniks z popiołów”. Oryginalność Raya polega na tym, że orężem w walce ze słabością jest nie troska drugiego człowieka, lecz sztuka.

Ciekawy wariant filmów biograficznych stanowią opowieści o wytwórniach płytowych. Wśród nich wybija się brytyjski 24 Hour Party People Michaela Winterbottoma, czyli dzieje Factory Records. Prezenter telewizyjny, Tony Wilson (bosko ironiczny Steve Coogan), udaje się na koncert jeszcze mało znanego Sex Pistols i wyczuwa pismo nosem. Punkowa nowa fala końca lat 70. inspiruje go do założenia niezależnej wytwórni, która w ciągu czternastu lat istnienia wypromuje tak ważne dla rozwoju rocka i muzyki dance zespoły, jak Joy Division (następnie New Order) i Happy Mondays. Oprócz zwięzłej historii bandów ta „dokumentalizowana”, pełna absurdalnego humoru fabuła obrazuje także narodziny kultury imprez. To właśnie w należącym do Wilsona klubie The Hacienda po raz pierwszy publika oklaskiwała nie muzyków, ale ich medium – DJ’a („Nawet biały człowiek zaczął tańczyć. Manchester był jak renesansowa Florencja!”). Znamienny jest fakt, że ta kolebka clubbingu splajtowała przez rosnącą popularność ecstasy, które napędzało klubowiczów do tego stopnia, że nie kupowali alkoholu. Narkotykowa plaga odcisnęła piętno również na współpracownikach wytwórni – lider Happy Mondays puścił z crackowym dymem wszystkie pieniądze przeznaczone na opłacenie studia nagraniowego.


Z podobnymi pokusami walczyli muzycy związani z Chess Records, czyli najistotniejszą bluesową stajnią w dziejach Ameryki (co ciekawe, założoną przez polskich Żydów, którzy w roku 1928 wyemigrowali z Częstochowy do Chicago). Główny bohater Cadillac Records, Leonard Chess, kolejno wyciągał ze społecznych dołów nowe gwiazdy: Muddy Watersa, Little Waltera, Howlin’ Wolfa, Chucka Berry’ego oraz Ettę James. Niemal każde z nich w chwilę po otrzymaniu kluczyków do cadillaca (znaku firmowego Chess Records i wyznacznika sukcesu w jednym) uległo słabości do narkotyków, alkoholu lub kobiet (czasem nawet nieletnich, jak w przypadku autora Johnny B. Goode). Blues oraz rock 'n' roll były dla tych czarnoskórych wykonawców najszybszym sposobem nie tylko na poprawę stanu majątkowego, ale także na zniwelowanie uprzedzeń rasowych. Jednak zapach sławy i banknotów nie uderzył do głowy tylko nielicznym.


Nie jesteś zielony


Bracia Coen oraz nieżyjący już Malik Bendjelloul postanowili przyjrzeć się branży muzycznej od innej strony i zadali następujące pytanie: jakie czynniki decydują o tym, że ktoś staje się gwiazdą estrady? By na nie odpowiedzieć, posłużyli się postaciami fikcyjnego Llewyna Davisa oraz nad wyraz realnego Sixto Rodrigueza. To bohaterowie niezwykle do siebie podobni: obaj próbowali wybić się na amerykańskiej scenie folkowej przełomu lat 60.  i 70., obaj bez skutku, choć nie brakowało im talentu i serca do muzyki.

W Co jest grane, Davis? o tym stanie rzeczy decyduje kwestia najbardziej prozaiczna, czyli pieniądze. Llewyn traktuje muzykowanie jako duchową misję, dlatego też jego krążek demo nosi tytuł Inside Llewyn Davis. Mężczyzna śpiewa o rzeczach dla siebie najistotniejszych – o śmierci, wolności i podróży – choć zdaje sobie sprawę, że lepiej sprzedają się humorystyczne piosenki o Kennedym. Artyzm zostaje tu zdeprecjonowany dwukrotnie. Raz w scenie, w której bohater śpiewa ojcu balladę, po czym okazuje się, że skupienia słuchacza nie wywołał zachwyt czy wzruszenie piosenką, lecz… czynność fizjologiczna. Kolejny cios Llewyn przyjmuje w trakcie spotkania z producentem Budem Grossmanem. Słyszy wtedy: „Nie widzę w tym pieniędzy. Jesteś dobry, ale nie zielony”. Ciekawą kontrą jest wprowadzenie do fabuły postaci Boba Dylana, który jeszcze jako początkujący muzyk pojawia się w ostatnich minutach filmu. Czy stał się on jedną z najważniejszych osobistości w historii muzyki dlatego, że geniusz zawsze się wybija, czy dlatego, że zwyczajnie mu się poszczęściło? Pewnie nawet sam Dylan nie umiałby tego stwierdzić.

Jeszcze bardziej skomplikowany wydaje się przypadek Sixto Rodrigueza, który prawdziwej sławy doczekał się dopiero po światowym sukcesie Sugar Mana, a więc ponad czterdzieści lat od premiery swojego ostatniego krążka. Zawiłość tej historii polega na tym, że podczas gdy niczego nieświadomy Rodriguez zapracowywał się jako budowlaniec, stawał się ikoną rocka w RPA, a tantiemy za sprzedane płyty zgarniała nieuczciwa wytwórnia (która oczywiście do niczego się nie przyznaje; szkoda, że Bendjelloul nie przycisnął jej mocniej). Powód, dla którego czczono go tam na równi z The Beatles, wydaje się oczywisty, jego antyestablishmentowe teksty odpowiadały potrzebom ludzi uciskanych przez apartheid. Przyczyna niepowodzenia w USA nie jest już tak klarowna. Jeden z rozmówców reżysera winą obarcza latynoskie pochodzenie artysty, które rzekomo miało zniechęcać to zapoznania się z tą muzyką. Z tego, co widzimy na ekranie, wynika jednak bardziej prawdopodobne uzasadnienie – Rodriguez nie jest typem showmana. Co więcej, relacja świadków głosi, że zdarzało mu się koncertować tyłem do słuchaczy. Innymi słowy: porównania do Boba Dylana nie wystarczą, gdy nie porywasz publiki, gdy nie jesteś zielony.


2 komentarze :

  1. Niestety większość filmów biograficznych jest schematycznych (od dzieciństwa po śmierć, od szczytu sławy po bolesny upadek na dno). Mimo tego, film "Control" (2007) zrobił na mnie duże wrażenie. Jednak z radością witam filmy biograficzne, które skupiają się tylko na jakimś konkretnym wydarzeniu.

    Refleksji nad pytaniem "jakie czynniki decydują o tym, że ktoś staje się gwiazdą estrady?" dostarcza również ciekawy dokument "O krok od sławy" (2013).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, filmy biograficzne z reguły są schematyczne, ale z drugiej strony dają aktorom ogromne pole do popisu - ja w tej chwili ze "Spaceru po linie" i "Raya" pamiętam przede wszystkim świetnych Joaquina Phoenixa i Jamiego Foxxa; to samo możemy powiedzieć (rzucam pierwszymi przykładami, jakie przychodzą mi do głowy) o "niemuzycznych" "Lincolnie" i "Żelaznej damie" z Day-Levisem i Streep.
      "Control" jest przykładem na to, że wyjątki się zdarzają - o tym filmie będę mówić w drugiej części artykułu. To samo z "I'm not there. Gdzie indziej jestem" o Bobie Dylanie. :)

      Usuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...