niedziela, 4 listopada 2012

Dwa zupełnie różne misie (recenzje Teda i Misiaczka)


Ted i Misiaczek leżą na przeciwległych biegunach: pierwszy z nich to głośna, amerykańska komedia, drugi natomiast to studyjny dramat obyczajowy produkcji duńskiej. Jedyne co je łączy, to postać misia, a może także niedojrzałość psychiczna, która przewija się w nich jako problem bohaterów. Obie pozycje z pewnych względów są godne uwagi. Zapraszam do lektury. 


Miś tylko do tańca



Ted zaczyna się jak klasyczna opowieść wigilijna. Poważny głos z offu wprowadza nas w historię kilkuletniego Johna, który cierpi na brak przyjaciół. Gdy chłopiec dostaje na gwiazdkę pluszowego misia, zaczyna marzyć o tym, by zabawkowy zwierzak ożył i został z nim na zawsze. Tak się też dzieje, John i Ted stają się nierozłączną parą, w tym też momencie film rezygnuje z obranej konwencji i zamienia się w komedię romantyczno-klozetową z elementami kina sensacyjnego (a raczej pseudo-sensacyjnego).

Fabuła Teda nie grzeszy zawiłością, ale przecież nie o to tu chodzi. Wszystko, co dzieje się na ekranie, podporządkowane jest budowaniu gagów i ekspozycji niekwestionowanej gwiazdy tej produkcji, czyli samego Teda. Najpierw dotyka go syndrom zapomnianego celebryty, który zamiast z blaskiem jupiterów, zaczyna obcować z blaskiem ognia potrzebnego przy jaraniu zioła. Później staje się czymś w rodzaju pępowiny łączącej już 35-letniego Johna z kawalerskim trybem życia, czego znieść nie może wybranka mężczyzny, Lori. Ostatni ważny wątek dotyczy planów porwania Teda przez pewnego sfiksowanego chłopca i jego jeszcze dziwniejszego tatuśka. Ta prosta jak konstrukcja cepa historia byłaby nie do oglądania, gdyby nie jurny pluszak.

Pluszak-erotoman, pluszak-narkoman, pluszak-podupadła gwiazda – tego jeszcze w kinie nie było. W tym momencie moja recenzja wkracza na ruchome piaski, bo jeśli uznam, że humor Teda mnie bawił, zostanę uznana za miłośniczkę kloacznych żartów, a jeśli wyrażę swoją dezaprobatę, co poniektórzy wrzucą mnie do wora z etykietą Polaczki-katole (termin zaczerpnięty z forum filmwebu), lub w najlepszym przypadku nazwą pensjonareczką. Trzeba wybrnąć dyplomatycznie, a więc mój stosunek wygląda tak: dowcipy popkulturowe – jak najbardziej OK., dowcipy rodem spod budki z piwem – tylko do pewnego stopnia. Nikt nie zaprzeczy, że odzywki Teda są obsceniczne, wulgarne i przekraczają granice dobrego smaku. Inna sprawa, że każdy lubi czasem poświntuszyć, a najstarszy znany ludzkości żart jest właśnie o pierdzeniu (dla dociekliwych: link), ale misiek jedzie po bandzie. Kiedy spryskuje się żelem do rąk, imitując w ten sposób wytrysk, nie czuję się do końca przekonana (eufemizm):


Życie seksualne Teda jest nadzwyczaj bujne, co jak na samca bez penisa może być zaskakujące. Prostytutki, piosenkarki, kasjerki – Ted żadnej nie przepuści (tajemnica filmu: JAK on TO robi…?). Jednak czym byłaby ta komedia, gdyby nie jego libertyńskie zachowania? To, co może najbardziej razić, jednocześnie jest siłą całej produkcji i powodem jej ogromnej popularności (drugim jest nazwisko Setha MacFarlane’a na plakacie – gościa odpowiedzialnego za sukces Family Guya). Gdyby miś był grzeczny, Ted byłby tylko oklepaną historyjką miłosną o bardzo smutnym facecie, który zapomniał dorosnąć. W związku z tym żeby z filmu czerpać jakąkolwiek przyjemność, trzeba wyłączyć na półtorej godziny swoje poczucie smaku, inaczej cała zabawa nie ma sensu. Chyba że…

Chyba że będziemy odtykać uszy tylko w momentach, w których twórcy Teda na celownik biorą amerykańską popkulturę. W tematyce tej góruje postać Flasha Gordona – bohatera filmu z roku 1980 o tym samym tytule. Ten sztandarowy przykład kina campowego na trwałe zapisał się w sercach Johna i Teda, którzy fascynowali się nim od dzieciństwa. Gdy na jednej z imprez Ted poznaje odtwórcę Flasha, dwie zapomniane gwiazdy szybko znajdują wspólny język i rozpoczynają „najbardziej epicki melanż ever”. Sam J. Jones zaprezentował dużo dystansu wobec granej przez siebie ponad trzydzieści lat temu postaci i podkreślił cały jej kicz. W podobnym klimacie utrzymana została scena tańca Johna i Lori, która nawiązuje do Gorączki sobotniej nocy. Do gustu przypadł mi także finałowy żarcik z Taylora Lautnera, prztyczków wymierzonych w celebrytów nigdy za wiele.

No dobrze, a co z ogólną wymową Teda, czy twórcy pokusili się o jakiś morał, puentę? Pokusili się, a jakże. Brzmi ona mniej więcej tak: „Głupia babo, która popłakujesz przy perypetiach Bridget Jones. Gdy wymagasz od faceta, aby stał się stateczną głową rodziny, wyrywasz z niego to, co ma najlepsze, czyli chłopięcą fantazję. Dlatego jeśli chcesz, by był z tobą szczęśliwy, daj mu czasem zrobić coś głupiego”. W filmie to właśnie Lori jest tą złą, marudzącą stroną, która czepia się swojego niedojrzałego faceta o byle co. Ted jest jak manifest skierowany do kobiet, sporządzony na usprawiedliwienie nierozsądnych uczynków mężczyzn. Czy nie śmierdzi to stereotypem, czy jest do końca fair – zdecydujcie sami.        


Ted: komedia, USA 2012. Reżyseria: Seth MacFarlane. Scenariusz: Seth MacFarlane, Alec Sulkin, Wellesley Wild. Zdjęcia: Michael Barrett. Muzyka: Walter Murphy. Obsada: Mark Wahlberg, Mila Kunis, Seth MacFarlane. Czas: 1 godz. 46 min.

Moja ocena: 4/10

Hulk o gołębim sercu



Misiaczek to kolejny dowód na to, że kino skandynawskie, a zwłaszcza duńskie, ma wiele do zaoferowania. Zwycięzca Off Plus Camera i Sundance (nagroda główna dla najlepszego reżysera filmu nieamerykańskiego) opowiada historię o różnych kolorytach miłości oraz psychicznym dojrzewaniu. 38-letni Dennis, kulturysta, wygląda jak Hulk, tylko nie jest zielony i zwykle bywa kompletnie odziany (w tej roli zawodowy kulturysta Kim Kold). Mimo tego wciąż mieszka z zaborczą matką, która strofuje go na każdym kroku, co on potulnie przyjmuje. Kiedy dość niewydarzony wuj przywozi z Tajlandii piękną żonę, bohater, który zupełnie nie radzi sobie w kontaktach damsko-męskich, postanawia pójść w jego ślady. Szybko okazuje się jednak, że mekka seks-turystów nie jest tym, czego szuka ten nieprzystosowany do życia, delikatny olbrzym.

Reżysera Madsa Matthiesena interesują przede wszystkim trzy wątki: toksyczna relacja Dennisa i jego matki, społeczne wycofanie bohatera oraz portretowanie nocnego życia Tajlandii, raju dla spragnionych płatnych rozkoszy cielesnych. Przy każdej z tych kwestii burzy także jakiś stereotyp, dostrzegając także drugą stronę pewnych zjawisk.

Mimo niemalże 40 lat i ogromnej masy mięśni, Dennis drży przed swoją drobną, starszą już matką. Jej nadmierna troska uniemożliwia mu rozpoczęcie całkiem samodzielnego życia, co jest wygodne, ale w obliczu ogólnoludzkiej potrzeby, jaką jest założenie rodziny, staje się nie do zniesienia. Jedyny obszar, jaki bohater może sam kontrolować, to rzeźba jego ciała, dlatego czas spędzony na siłowni daje mu zawsze niebywałą satysfakcję. Muskulatura pełni też rolę pancerza, jaki ma chronić jego wrażliwość i gołębie serce. Kiedy chęć poznania kobiety staje się silniejsza niż strach przed rodzicielką, Dennis pod pretekstem zawodów spędza tydzień w kurorcie Pattaya. Tam jednak okazuje się, że słodkie Tajki widzą w nim nie człowieka, lecz wielki portfel, z którego po odpowiednim traktowaniu wysypią się bilony. Każda chciałaby tylko oglądać jego mięśnie, żadnej nie interesuje jego wnętrze, a przecież on chciałby tylko rozmawiać, przytulać się! Więź łącząca matkę i syna nie jest jednoznacznie zła, ponieważ mimo emocjonalnego zacofania i społecznej nieporadności, wykształciła w bohaterze także duże pokłady miłości, czułości i opiekuńczości, a także szacunku do kobiety i jej ciała. Nie tacy matka-tyranka i seks-turysta źli, jak ich malują.

Jak podaje strona etajlandia.pl, miasteczko Pattaya to stolica światowej rozpusty, która bije pod tym względem Rio czy Amsterdam. Co roku setki tysięcy Europejczyków przybywają do tego miejsca, by skosztować chwil zapomnienia u boku uśmiechniętych dziewcząt. Fenomen tajlandzkich prostytutek polega na tym, że kontakty z nimi przypominają te „naturalne” – nie istnieje sutenerstwo, opłaty pobierają jedynie właściciele barów, w których Tajki przesiadują, same szukając sobie klientów. Co najważniejsze, prostytucja tam ma zupełnie inny status niż ten wykształcony w naszej kulturze; władze przymykają na nią oko, a dla rodziców to powód do dumy, że córka jest tak ładna i dobrze zarabia. Matthiesen obraca w proch utarte założenie, że dama lekkich obyczajów wymaga współczucia – w tej relacji ofiarą są nie dziewczęta, lecz Dennis.

Ostatecznie bohater odnajduje w Tajlandii to, czego szukał, jednak happy end wydał mi się tylko pozorny – Tajce, która nie zarabia na siebie swoim ciałem, trudno jest się utrzymać bez wsparcia mężczyzny, dlatego tak chętnie korzystają one z możliwości poślubienia Europejczyka. W związku z tym przemiana głównego bohatera ma gorzki posmak, chociaż Dennis i tak wygrywa.

Po obejrzeniu Misiaczka miałam wrażenie, że pomysł nie został do końca wykorzystany. Zabrakło czegoś, co nadałoby tej opowieści jakiegoś dodatkowego smaczku, więcej treści. Poza wymienionymi przeze mnie aspektami trudno znaleźć w tym filmie jeszcze coś ciekawego, z niektórych kadrów nic nie wynika. Mimo tego produkcja ta odznacza się pewną oryginalnością, którą warto docenić.  


Misiaczek: dramat, Dania 2012.Reżyseria: Mads Matthiesen. Scenariusz: Mads Matthiesen, Martin Zandvliet. Zdjęcia: Laust Trier-Mørk. Muzyka: Sune Martin. Obsada: Kim Kold, Elsebeth Steentoft, Lamaiporn Hougaard. Czas: 1 godz. 32 min. 

Moja ocena: 6/10

2 komentarze :

  1. czy film Misiaczek można obejrzeć gdzieś jakimś warszawskim kinie?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Według tego, co podaje filmweb, filmu tego już nie pokazuje żadne kino. Premiera była we wrześniu, więc pograli z miesiąc i koniec.

      Usuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...