Kot się spóźnił. Miauczy o finale Gry o tron, powrocie Czystej krwi, filmach, które widział w czerwcu i o wakacyjnych hitach, przy których zamierza zostać królem parkietu.
Czerwiec to dla studenta (zwłaszcza dwóch kierunków) najniewdzięczniejszy miesiąc w roku. Musiałam pozostawić moje kochane dziecko samopas i skupić na kwestiach dalekich od tematyki filmowej. W związku z tym udało mi się tutaj jedynie przypieczętować współpracę ze sklepem Film Freak, do czego posłużyła recenzja pierwszego sezonu Homeland:
To, że nie pisałam, nie oznacza jednak, że nie oglądałam – do takich wyrzeczeń nie zmusi mnie nawet 20 przedmiotów do zaliczenia. ;)
Serialowy monopol HBO (który ratuje studentów przed szaleństwem)
Najlepszą formą złapania oddechu między jedną porcją wiedzy a drugą jest odprężenie się przy serialu, więc na bieżąco żegnałam Grę o tron i witałam Czystą krew. Z tym pierwszym doszło do ciekawego, ale też irytującego fenomenu, mianowicie dzień po premierze pamiętnego dziewiątego odcinka cały skomputeryzowany świat wiedział, jaki jest finał epizodu (oczywiście wiedza ta została mu nachalnie wepchnięta pod nos, psując całą zabawę). „Krwawe gody” przyczyniły się do powstania fali komentująco-spoilerujących memów, którą nie mógł „poszczycić” się chyba jeszcze żaden serial. Wciąż jestem przed lekturą książki, a ze skonsumowaniem odcinka musiałam poczekać dzień czy dwa, więc jako że w sesji Kwejki i inne Jebzdzidy oglądam bardzo dokładnie, konkretnie jebnięto mnie z dzidy spoilerem. Bolało. Zajście to udowodniło dwie rzeczy: 1) internauci są paskudni; 2) Gra o tron budzi największe emocje spośród wszystkich współcześnie produkowanych tytułów. Przyznam, że HBO rozpieściło mnie i byłam na dwóch promocjach związanych z serialem (Wiem, kto rządzi. Trzeci sezon "Gry o tron", Rycerz w moim mieście. O konferencji prasowej "Gry o tron"), przez co zaczęłam ekscytować się nim bardziej. Jednak jak widać, nie potrzeba wcale chadzać na imprezki dla „celebryckich blogerów”, aby wpaść po uszy. Tylko czy GoT faktycznie na to zasługuje…? Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie – być może to kwestia wygórowanych oczekiwań, ale daję słowo, w trzecim sezonie prawie nic się nie działo! Poczucie powolnego rozkręcania się, które miałam przy pierwszym epizodzie, pozostało mi na prawie cały sezon. Nawet ostatni odcinek był kluskowaty i w ogóle nie wyglądał jak FINAŁ najpopularniejszego serialu świata. Zima nadchodzi tak powoli, że można momentami ziewnąć. Z drugiej strony nie brakowało ciętych dialogów i poczucia humoru, świetnie się ogląda coraz bardziej sukowatą Daenarys, Joffrey (Bieber) to postać, którą aż kocha się nienawidzić, Margeary w genialny sposób owija go sobie wokół palca, a w wątku Jaimego i Brienne było coś szczerego i ujmującego. Tylko to tempo za wolne.
Co innego Czysta krew, która z każdym sezonem daje mi coraz większy zaciesz. Zaczynało się jak perwersyjny, jednak nadal dość klasyczny romans (miłość od pierwszego wejrzenia i trudności losu, jakie pokonują razem zakochani), a przy obecnej, szóstej serii do czynienia mamy ze słodko bezpruderyjnym, rozpustnym i pełnym dystansu guilty pleasure, które jest dumne ze swojej frywolności i lekkości. Między coraz bardziej pokręcone wątki scenarzyści wplatają także prześmiewczy obraz Ameryki zacofanej i przesądnej, która nie umie akceptować odmienności. Główna intryga sezonu także zapowiada się interesująco, a Bill w swoim nowym wcieleniu w końcu przestaje przynudzać. Nowy True Blood jedzie po bandzie, a ja uwielbiam na to patrzeć.
Czerwcowy dzienniczek filmowy (ubogi bardzo, chlip chlip)
Starczyło mi również czasu na trzy wizyty w kinie i kilka seansów w domu. Opowiem Wam o nich w telegraficznym skrócie:
Wiecznie żywy – „There’s nothing hotter than a girl with brains”, “Bros before brains”, “Cold body, warm heart” – takie oto pomysłowe slogany zdobiły plakaty filmu i przyciągnęły mnie przed ekran. W żartobliwej tonacji utrzymana jest też opowieść, szkoda tylko, że niecała. Najpierw jest z jajem, później sentymentalnie i schematycznie. Całości nie brak jednak uroku, więc na letni, beztroski wieczór jak znalazł. Słoneczna jest także ścieżka dźwiękowa, za którą odpowiedzialna jest Alexandra Patsavas, mistrzyni soundtracków do „młodzieżowych” produkcji (music supervizor m.im. Życia na fali, Plotkary, Chirurgów, sagi Zmierzch, Charliego, a nawet Supernatural). Mój typ:
Stoker – spodziewałam się czegoś bardziej psychodelicznego, jeszcze większego zapętlenia fabuły, mam wrażenie niewykorzystanego potencjału (zwłaszcza Nikole Kidman wydaje mi się zaniedbana przez reżysera). Niedostatki rekompensują niepokojące zdjęcia i montaż, a także para Mia Wasikowska – Matthew Goode. Erotyczne napięcie między nimi nadaje charakteru całemu filmowi, a najciekawiej przedstawione zostało w piekielnie zmysłowej scenie gry na pianinie.
Człowiek ze stali – powtórzę to, co pisałam na facebooku: rozczarowanie! Jako fanka trylogii o Mrocznym Rycerzu żywiłam co do filmu Snydera duże nadzieje, jednak, jak to ostatnio zwykle bywa, zawiodłam się. Miłośnicy efektów specjalnych na pewno się poślinią, bo wizualnie wszystko jest bez zarzutu, a i 3D wyjątkowo cieszyło oczy. Jednak z Nolana Człowiek ze stali ma jedynie całkowicie poważne podejście do tematu. O ile w Batmanie się to sprawdzało, to w Supermanie jest za dużo czary-mary, aby taka formuła nie męczyła – OK, wiem, że taki już urok tego tytułu, że patos jest wpisany w tradycję serii, jednak pierwsza część filmu to zbiór wszystkich oklepanych i nadętych chwytów, jakich można się spodziewać po filmie o superbohaterze (albo po amerykańskim filmie akcji w ogóle). Stężenie „górnolotnych” i wyświechtanych dialogów w stylu „synu, los całego świata jest w twoich rękach” wywołuje irytację. Nolan chciał pokazać ludzkiego superbohatera i ta koncepcja się sprawdziła, twórcom Człowieka ze stali zabrakło zaś pomysłu, aby w świeży sposób przedstawić losy Clarka Kenta. Także poszczególne motywy są kalką z produkcji takich jak Matrix, Gwiezdne wojny, Terminator, Obcy, a nawet Prometeusz, a więc innowacji tu nie doświadczycie. Na Filmwebie postawiłam ocenę 6/10, chociaż trochę ją naciągnęłam. A to wszystko dzięki drugiej połowie filmu, w której punkt ciężkości przeskakuje z gadaniny na rozpierduchę – kiedy płaskie postaci przestały udawać, że nie są płaskie i zaczęły robić wyłącznie to, do czego zostały powołane (czyt. nawalać się), od razu zrobiło się przyjemniej. Za to Henry Cavill świetnie dobrany, ma bardzo „supermeńską” twarz.
Jiro śni o sushi – dokument o najlepszej restauracji sushi na świecie, który więcej niż o kulinariach mówi o kluczu do szczęścia, jakim jest odnalezienie swojej pasji i stałe udoskonalanie się w jednej dziedzinie. To apoteoza pracy oraz opowieść o szacunku. Doszukać można się także przykrej, chociaż nienachalnej diagnozy: każdy chciałby żyć dostatnio i wygodnie, jednak ludzie zapominają, że prawdziwego, satysfakcjonującego sukcesu nie da się osiągnąć inaczej niż potem i krwią. Dlatego Jiro pozwala swoim uczniom gotować dopiero po 10 latach asystowania przy trzeciorzędnych zadaniach, a jego synowie, mimo że potrafią przygotować to samo co ojciec, czują, że nigdy nie dorównają mu w maestrii. Film Davida Gelba zdaje się mieć wobec tego konserwatywną, lekko moralizującą wymowę, jednak reżyser postarał się o lekkostrawną i apetyczną formę. Jiro jawi się tu jako artysta, który przy przygotowywaniu posiłków każdorazowo daje koncert, samo sushi zaś przypomina lśniące, drogocenne klejnoty, które wyszły spod ręki wprawnego jubilera. Aż wstyd przyznać, że ten azjatycki smakołyk wciąż jest mi nieznany.
Tylko Bóg wybacza – estetyczny orgazm. Prawie wszystkie tytuły, na które nastawiałam się w tym roku, okazywały się rozczarowaniem, lecz po seansie najnowszego Refna czułam się błogo: nareszcie film, który chciałam, żeby trafił do mojego top roku, zasługuje na to miejsce! O ile w Drive moją ulubioną scena była ta w windzie, to tutaj zakochałam się w poszczególnych kadrach (w prawie każdym). Naprawdę to nieważne, o czym Tylko Bóg wybacza jest (chociaż uważam, że to piekło/sen Juliana), istotna jest forma. A ta jest jedyna w swoim rodzaju, to znak markowy Refna doprowadzony do perfekcji, niepowtarzalna mieszanka sentymentalizmu, kiczu, przemocy i oniryzmu. Zdaje sobie sprawę, że styl ten można albo kochać, albo nienawidzić; rozumiem też, dlaczego zbiera wiele negatywnych opinii. Trzeba być jednak ignorantem, aby nie docenić precyzji kadrowania lub niesamowitej gry światłem. Czuję się zahipnotyzowana. Recenzja w drodze!
Szybcy i wściekli 5 i 6 – każde wakacje potrzebują swojej odmóżdżającej serii. Rok temu przypominałam sobie Oszukać przeznaczenie (Oszukać przeznaczenie, czyli oszukać widza), teraz nadrabiam zaległości w F&F. Początki nie były najlepsze, bo w „jedynce” raził mnie nadmiar głupich dialogów, które sprowadzały się do tego, że kilku kolesi udowadniało sobie, kto ma lepsze wozy, kobiety i muskuły (czyli prościej mówiąc – kto ma większego wacka). Całe szczęście „piątka” i „szóstka” to zupełnie inna bajka. Nadal gromadzi wszystkie najbardziej „męskie” gadżety i atrybuty (szybkie fury, laski w kusych kieckach, broń, nawalanka, testosteron wyciekający uszami, gadka o sile przyjaźni między mężczyznami, jeszcze więcej muskułów), jednak to nie jest już cel sam w sobie – teraz istotą jest jak najbardziej efektowna akcja. Momentami aż zbyt efektowna, bo (zwłaszcza w „szóstce”) grawitacja staje się tylko niepotrzebnym wymysłem jakichś nadętych bufonów. Grawitacja jest dla słabych. Trudno jednak odmówić twórcom fantazji, a sekwencja finałowa z sejfem (z „piątki”) to już bardzo wysoki poziom motochoreografii i kunsztu rozwałki w ogóle. Część nowsza trochę jest pod tym względem uboższa, za to ma więcej scen walki wręcz, a patrzenie na biuściastą Ginę Carano robiącą dźwignię sprawia przyjemność nawet mnie. Aha, i soundtrack! Równie „subtelny” co i filmy, ale w wakacje nie potrzebuję subtelności.
„Wakacje? To słowo brzmi jak mocarny, popowy bit…”
A na koniec tradycyjna wkładka czysto muzyczna. Tym razem dzielę się nie tym, co mi wpadło w ucho przez ostatni miesiąc, ale tym, czym powitałam lato i przy czym zamierzam wypić jeszcze niejedno piwo (te trzy numery wyżej także się liczą, razem radosna dziesiątka).
Jiro śni o sushi nie widziałem, ale Ratatouille (ta kreskówka Pixara) i (może w mniejszym stopniu) Big Night mają chyba podobne podejście do kucharzy i gotowania. Czyli w sensie, że to artyści i traktują swoją dziedzinę bardzo poważnie.
OdpowiedzUsuńMógłbym przez cały dzień oglądać jak Gina Carano bije ludzi :P
Tak, motyw kucharza-artysty jest w Jiro śni o sushi ważny, jednak tutaj na pierwszy plan wybija się nie gotowanie, ale cała opowieść o tym, jak z nikogo stać się KIMŚ. Kulinaria to tylko pretekst do opowiedzenia historii o wielkiej pasji, harcie ducha, pokorze i szacunku. Nie za bardzo pamiętam Ratatuj i nie znam Big Night, więc nie wiem, może tam też tak jest. :)
UsuńA Ścigana słabym filmem jest, ale Gina Carano bijąca ludzi (a zwłaszcza Fassbendera) to cieszący oczy obrazek. ;)
"Tak, motyw kucharza-artysty jest w Jiro śni o sushi ważny, jednak tutaj na pierwszy plan wybija się nie gotowanie, ale cała opowieść o tym, jak z nikogo stać się KIMŚ. Kulinaria to tylko pretekst do opowiedzenia historii o wielkiej pasji, harcie ducha, pokorze i szacunku."
UsuńChyba o coś takiego mi mniej więcej chodziło, tylko tego za dobrze nie powiedziałem :) W Ratatouille główny bohater jest szczurem, który transcenduje swój szczurzy świat poprzez sztukę gotowania. Wydaje mi się że samo gotowanie nie jest aż tak ważne, tylko właśnie poświęcenie się czemuś aż tak bardzo, że stajesz się artystą. I o tym właśnie jest ta bajka, o sztuce i artystach. Jest tam też postać krytyka kulinarnego, tak że pojawiają się też komentarze o stosunku krytyka do sztuki. Przynajmniej tak mi się wydaje, że o tym jest - też go już za bardzo nie pamiętam :)
"Ścigana słabym filmem jest"
No it's not. It's awesome! :D Nie, ale tak na poważnie lubię ten film. Jak dla mnie jeden z best of roku, w którym tam sobie wyszedł... eee, chyba 2012.
Serio?! Ja dobrze wspominam tylko scenę z linka. No i inne sceny, w których Carano robi swoje wygibasy, jednak poza nimi nic mnie w tym filmie nie ruszyło. Z tego ostatniego Sodebergha wolę Magic Mike'a albo najnowsze Panaceum, jakoś ani Ścigana, ani Contagion (one jakoś koło siebie wyszły) nie przypadły mi do gustu.
UsuńA Ratatuj widziałam z bratankiem, ale że jemu się za bardzo nie podobało, to chyba nawet do końca nie obejrzeliśmy, a jeszcze robiłam mu obiad w między czasie, więc o - pamiętam tylko, że był o szczurze-kucharzu ;p
No mi też się przede wszystkim wygibasy Giny podobały :) A tak w ogóle, to ja bardzo lubię kino gatunkowe, które z jednej strony jest po prostu (i przede wszystkim) głupim kinem gatunkowym, z dugiej, subtelnie się takim kinem bawi, a z trzeciej, nawiązuje do klasyki. Jak dla mnie ten film wszystkie te warunki, z powodzeniem, spełnia. Pamietam jak Arek Szpak robił podsumowanie 2012, to się z nim o to dzieło pokłóciłem :)
UsuńJa też lubię Mike'a i Panaceum (Contagion nie widziałem) - ta cała krytyka, że się Sodebergh na stare lata popsuł do mnie nie przemawia :)
Pewnie trochę przesadzam z tą interpretacją :) ale z tego co pamietam, Ratatuj to dobry film. Chociaż, jeśli chodzi o Brada Birda, to chyba jednak wolę Iniemamocnych... i Mission: Impossible IV - Ghost Protocol :)
Co do nowego Soderbergha to w necie "wisi sobie" najnowsze Behind the Candelabra z Damonem i Douglasem - z tego co wiem, to do obiegu kinowego to nie trafi, więc można sobie obczaić, przynajmniej ja mam taki plan ;)
UsuńMoże jestem właśnie za mało obcykana w kinie akcji, żeby mnie ta Ścigana bawiła, a jednak gibka laska i fajni aktorzy jej partnerujący to było dla mnie za mało, żeby się nie zanudzić. ;) A co animacji to przyznaję - mam duże braki, muszę to zmienić! Nawet już zaczęłam. :) (Od przypomnienia sobie klasyki, Piękna i Bestia zasługuje na infantylne serduszko <3 )
"z tego co wiem, to do obiegu kinowego to nie trafi"
UsuńSłyszałem o tym - Soderbergh się na telewizje przerzucił :) Nie wiem czy kojarzysz, ale na internecie jest jego (Soderbergha) wykład o stanie współczesnego kina - można obczaić TU albo TU.
"Od przypomnienia sobie klasyki, Piękna i Bestia zasługuje na infantylne serduszko <3"
Klasycznego Disney'a znam bardzo słabo, a Pięknej i Bestii chyba nigdy całej nie widziałem, tak że też mam do nadrabiania. Kiedyś słyszałem, że wersja fabularna z 1946 w reż. Jeana Cocteau jest podobno a-must-see.
O, dzięki za te linki - nie widziałam tego wcześniej :)
UsuńA fabularna Piękna i Bestia? Czemu nie, w końcu opowieść sama w sobie jest cudowna, trailer od Ciebie też mi się podoba, więc chyba się zainteresuję. Postanowiłam w wakacje ponadrabiać klasykę kina, a więc w sam raz.