poniedziałek, 16 września 2013

Notatki o: "W ciemność. Star Trek", "Blue Jasmine"



W ciemność. Star Trek (2013)

Gatunek: akcja, sci-fi
Produkcja: USA
Reżyseria: J.J. Abrams
Obsada: Chris Pine, Zachary Quinto, Zoe Saldana, Benedict Cumberbatch, Simon Pegg
Czas trwania: 2 godz. 9 min.

Pozycja w fotelu: w bezruchu, na krawędzi. (Ocena alternatywna: 7/10.) 



W ciemność całkiem spocko

W kinie rozrywkowym bliskie mi są dwie serie: Nolanowski Batman i Star Trek J. J. Abramsa. Brązowy medal wieszam na szyi ubranego w żelazny kombinezon Roberta Downeya Juniora, ale to bardziej indywidualna nagroda dla tej postaci i aktora, a nie dla samych filmów o Iron Manie. Dwie pierwsze produkcje są jak noc i dzień, rewers i awers jednej monety. Łączą je wysokie budżety, rozbudowane scenariusze, wciągająca akcja i pełnokrwiści bohaterowie; dzieli całkowicie odmienna tonacja. Posępność i pompatyczne rozkminki człowieka nietoperza zastępują w Star Treku młodzieńcza energia, humor i bezpretensjonalność.

Zawsze byłam na bakier z sci-fi, ale obie nowe odsłony KOSMICZNIE mnie pochłonęły. Co na to wpływa? Odpowiedź ma pięć liter: Spock. Dzięki ziemiańsko-wolkańskiemu pochodzeniu staje się postacią równie fascynującą, co zaskakującą, gdyż umiejętność całkowitego tłumienia emocji pozwala mu na ignorancję uznanych wzorców zachowania. Jednak Spock nie byłby Spockiem, gdyby zabrakło przy nim Kirka. To właśnie z napięć między tymi dwoma przeciwieństwami płynie siła napędowa filmu, a Chris Pine i Zachary Quinto tworzą chyba najciekawszy nieerotyczny duet Hollywood. Są popkulturową wariacją konfliktu między sercem a rozumem, a że to zwykle Kirk ma rację, to Mickiewiczowi Star Trek pewnie by się podobał.


W ciemność jest tylko trochę gorsze niż część poprzednia. Scenariusz nie oferuje takiego czasoprzestrzennego odlotu jak ostatnio, a sieć (bardziej przewidywalnych) wątków jest utkana mniej solidnie (wręcz ma dziury), jednak wszystko odbywa się w równie prędkim tempie (akcja pruje niczym Enterprise w przestworzach). Elektryczność między Kirkiem i Spockiem tutaj poraża jakby nieco słabiej, a na koniec zapuszcza się w niebezpiecznie ckliwe rejony (ta nędza scena, w której bohaterowie przykładają dłonie do szyby – fuj!). Zwróćcie jednak uwagę na kluczowy przysłówek „trochę”. Star Trek sięgnął gwiazd, ale i W ciemność jest całkiem wyczesane w kosmos. „Dwójka” zyskuje wprowadzeniem bardzo korzystnej zmiany: dała się wyszaleć schwarzcharakterowi. Benedict Cumberbatch jest na tyle niezwykłym aktorem, że mimo nienachalnej urody potrafi totalnie zahipnotyzować widownię (z tego co mi wiadomo, również jej męską część), co uczynił i tutaj.

Dla złapania oddechu Abrams przeplata wartką akcję komizmem. Oczywiście wszystko w granicach normy, nie mamy tu do czynienia z żadnymi Jajami w tropikach, ale dobrze naoliwioną maszyną, której paliwo składa się po równo z napięcia i humoru doprawionych szczyptą dramatyzmu. Przy kręceniu W ciemność Abramsowi tego ostatniego sypnęło się ciut za dużo, ale wciąż nie trzeba być fanem klasycznego Star Treka, aby dać się porwać energii tej zliftingowanej historii.




Blue Jasmine (2013)

Gatunek: dramat
Produkcja: USA
Reżyseria: Woody Allen
Obsada: Cate Blanchett, Sally Hawkins, Bobby Cannavale, Alec Baldwin 
Czas trwania: 1 godz. 38 min.

Pozycja w fotelu: patrzenie na popis Cate Blanchett jest zbyt zajmujące, aby dbać o cokolwiek innego. (Ocena alternatywna: 8-/10.)


Diabeł ubierał się u Prady…

Po latach częstowania nas pierdołami Allen uderza w poważniejsze tony. Blue Jasmine nadal nie czyni go filozofem amerykańskiego kina, ale ładunek myślowy filmu zdecydowanie wzbija się ponad puentę z O północy w Paryżu („każdemu pokoleniu się wydaje, że kiedyś były lepsze czasy”) i tym bardziej z Zakochanych w Rzymie („Rzym jest ładny i wszystko się w nim może zdarzyć”). Historia upadku kobiety, która musi płacić za finansowe machlojki męża i która traci wszystko prócz złudzeń, nie jest może uniwersalna czy odkrywcza, ale trafnie obrazuje fałszywą kurtuazyjność wyższych sfer. 

Prawdziwą przyczyną porażki Jasmine jest jej przeświadczenie o swojej wyjątkowości. Przy pierwszej możliwej okazji odcina się od swoich „plebejskich” korzeni, zmienia imię na egzotyczne i na stałe wtapia w świat ludzi z okładek „Forbesa”. Od dzieciństwa tkwi w przekonaniu, że jest lepsza niż inni, dlatego przymyka oko nie tylko na ciemne interesy małżonka, ale też na całkowitą sztuczność relacji między członkami tej snobistycznej społeczności – wszystko po to, aby utrzymać pozory, że ma idealne życie. Kiedy ten domek z kart się zawala, Jasmine nie wyciąga wniosków i za wszelką cenę dąży do powrotu na salony. Postaci takiej jak ona, skupionej wyłącznie na sobie materialistki, widz nie powinien w ogóle lubić. Fantastyczna Cate Blanchett sprawia jednak, że bohaterka nie jest tylko zmanierowanym manekinem na kostiumy Diora, ale kimś przeżywającym prawdziwy dramat, kto został wytrącony ze swojej orbity i może tylko czekać na zderzenie z niszczącą asteroidą pod nazwą „przeciętność”. Raz, że dla Jasmine pieniądze są jak tlen, dwa – okazało się, że bez fortuny jest nikim. Degradacja społeczna toczy jej umysł i ciało niczym śmiertelna choroba.


Allen przy pracy nad Blue Jasmine zastosował dwa świetne posunięcia. Zatrudnienie Blanchett to pierwsze z nich (arystokratyczne rysy aktorki sprawiają, że w uniformie recepcjonistki naprawdę wygląda jak Kopciuszek), drugim jest zaś niechronologiczna narracja. Między wydarzenia bieżące wplecione są retrospekcje, dzięki czemu film ogląda się trochę jak kryminał – całą prawdę o przeszłości bohaterki reżyser odkrywa przed widzem dopiero na końcu.

W każdej recenzji Blue Jasmine powtarzają się dwa stwierdzenia: że Allen wrócił do formy oraz że nominacja Blanchett do Oscara to pewniak. Tym razem w tych hasełkach nie ma przesady. Reżyser, mimo że ponownie nie dochodzi do przełomowych wniosków („złudzenia umierają ostatnie”), prowadzi swój pesymistyczny wywód w sposób wyjątkowo błyskotliwy. Do tego spocona Blanchett sięgająca drżącą ręką po butelkę whisky to obraz, którego na długo zostaje w pamięci. Diabeł ubierał się u Prady, teraz zwiedza second handy.

2 komentarze :

  1. Musiałam zobaczyć dwa razy Blue Jasmine (drugi raz pół roku później), żeby naprawdę mi się spodobał, gdyż za pierwszym były momenty, kiedy zwyczajnie mnie męczył i nudził. Ale jednego jestem pewna, Blanchett jak najbardziej zasługuje na Oscara.

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...