niedziela, 28 października 2012

Muzyk umiera


Jesteś Bogiem zwróciło moją uwagę na filmy-samograje, czyli biografie muzycznych legend. Trudno o lepszy temat, niż barwny żywot frontmana popularnego zespołu, zwłaszcza wtedy, gdy jego koniec był tragiczny. To nie tylko niemalże gotowa, ciekawa historia, ale też gwarantowany zarobek, jako że fani składu pobiegną do kina, choćby się waliło i paliło. Nic tylko zwołać ekipę, nakręcić film i czekać na profity. Czy faktycznie to taka łatwizna? Postanowiłam porównać ze sobą nasze Jesteś Bogiem (2012), Control (2007) oraz stojące niejako w opozycji hollywoodzkie The Doors (1991).


Zdaję sobie sprawę, że filmów o muzykach nakręcono na pęczki, dlatego najpierw wytłumaczę, czemu zestawiam ze sobą akurat te trzy. Zależało mi, aby ich bohaterami byli młodzi mężczyźni, którzy zmarli chwilę po tym, jak w krótkim czasie osiągnęli niewiarygodny sukces. Drugim kryterium była niekwestionowana ranga ich dorobku artystycznego, stąd wybór padł na Magika, Iana Curtisa i Jima Morrisona. Niektórych może razić stawianie Paktofoniki na równi z Joy Division i The Doors, więc od razu się usprawiedliwię: wiem, że w historii muzyki światowej Paktofonika jest jak pyłek na klapie kurtki takiego Morrisona, jednak Kinematografia to punkt zwrotny polskiego hip-hopu. Mnie możecie nie uwierzyć, a więc zacytuję Borysa Dejnarowicza z porcys.com (cała recenzja znajduje się tu: link):

Kinematografia jest płytą mroczną, poetycką, impresyjną, surrealistyczną. Polski hip-hop za sprawą Magika, Fokusa i Rahima doczekał się nareszcie albumu artystowskiego, będącego dziełem z prawdziwego zdarzenia. Nie luzacka płytka na imprezę, nie manifest niezależności własnego osiedla, ale pełnowartościowe dzieło sztuki.

Gdyby komuś Joy Division i The Doors były jednak obce, to krzyknę tylko shame on you i znowu odeślę do tego samego portalu muzycznego. Tu: link i tu: link przeczytacie, czemu należy znać oba zespoły.

Jeśli już jesteśmy zgodni co do tego, że wszystkie trzy składy tworzyli geniusze, to pora się zastanowić, jaki cudowny zbieg okoliczności sprawiał, że ci ludzie w ogóle się dobierali i zaczynali coś razem tworzyć. Czy spotkania te zwiastowała gwiazda, jak przy narodzinach Jezusa? Czy to dotyk palca bożego? Czy starcie kilku tak natchnionych osobowości wywoływało w okolicy wyładowania atmosferyczne? Dziwne, ale jednak nie. W filmie Leszka Dawida Magik i Fokus poznają się w męskiej toalecie, w Control Antona Corbijna Curtis dołącza do zespołu Warsaw (pierwotna nazwa Joy Division) całkiem spontanicznie, po koncercie Sex Pistols. Jedynie Olivier Stone w swoim The Doors postanowił nadać temu wydarzeniu trochę niezwykłości. Jim Morrison i Ray Manzarek wpadają na pomysł wspólnego grania na plaży na Florydzie, oświetleni przez blask powoli chylącego się ku horyzontowi słońca, przez co nad Jimem tworzy się coś w rodzaju aureoli. Już w tym momencie na jaw wychodzą różnice między Jesteś Bogiem i Control a The Doors – pierwsze dwie pozycje (zwłaszcza film Corbijna) zdają się być wycofane, wyważone i wręcz skromne, historia Morrisona zaś jest podrasowana i efekciarska. 

Także pod kątem biografii bohaterów filmy o Curtisie i Magiku mają ze sobą wiele wspólnego. Obaj mężczyźni wychowali się w robotniczych miasteczkach, obaj bardzo młodo założyli rodziny, osiągnęli sławę i odebrali sobie życie (Magik wyskoczył z okna w wieku 22 lat, Ian Curtis powiesił się na sznurze do suszenia prania, gdy był rok starszy). Ich tragiczne wybory spowodowane były problemami osobistymi (dopuścili się zdrady, czego nie mogły zaakceptować ich żony, u Curtisa doszło tu także rozdarcie pomiędzy dwoma kobietami) oraz chorobami (Curtis – epilepsja i depresja, Magik – prawdopodobnie schizofrenia). Zarówno Jesteś Bogiem, jak i Control, stawiają historię zespołów na drugim planie, skupiając się na analizie psychiki bohaterów, przy czym Corbijn schodzi głębiej. Leszek Dawid próbował objąć okiem kamery także szersze zagadnienia, takie jak życie w potransformacyjnej Polsce oraz robienie w niej kariery, natomiast holandzkiego reżysera i fotografika interesuje wyłącznie pokazanie ambiwalentnej natury lidera Joy Division i budowanie wrażenia coraz większej izolacji, a szare tło wydarzeń to tylko projekcja stanu duchowego bohatera.

„Gówniarz i prorok” – w jednej z recenzji Control znalazłam takie oto celne określenie Iana Curtisa. Z jednej strony mężczyzna głosi anarchistyczne hasła, z drugiej czuje silną potrzebę stabilizacji. Decyzje takie jak wzięcie ślubu, dołączenie się do zespołu i nawiązanie romansu podejmuje lekkomyślnie, czego później żałuje, jednak jest już zbyt późno, by się cofnąć. Nie radzi sobie w rolach, które sam sobie narzucił, lecz nosi w sobie także niezwykłą wrażliwość, która czyni z niego na scenie wizjonera. Nie wytrzymuje popularności, ma duszę poety, lecz dzielenie się z innymi swoją twórczością dobija go. Po pierwszej próbie samobójczej mówi:

Nie chcę już być w zespole. Unknown Pleasures [pierwszy album studyjny JD] to był ten moment, gdy byłem szczęśliwy. Nie chciałem, by to się tak rozrosło. Gdy stoję tam i śpiewam, oni nie rozumieją, ile im z siebie daję i jaki to ma na mnie wpływ. A teraz chcą więcej, oczekują, że dam z siebie jeszcze więcej, a ja nie wiem, czy jestem w stanie. To tak, jakby to nie działo się mnie, ale komuś, kto udaje, że jest mną. A teraz jedziemy do Ameryki. Straciłem już nad tym kontrolę. 

Wyobcowanie Curtisa widać dobrze chociażby na autentycznych nagraniach Joy Division na żywo. Przyjrzyjmy się wykonaniu She’s lost control:


Przymrużone oczy, emocjonalny wokal, pokrętne ruchy, które przeradzają się w osobliwy taniec (tak dziwny, że gdy Ian dostawał na scenie ataków padaczki, publiczność myślała, że to część występu) tworzą efekt maksymalnego odcięcia się od otoczenia przy całkowitym zapomnieniu się w muzyce. Curtis stojący na scenie jest zimny, ale jednocześnie tak zaangażowany, w to co robi, że wprowadza się w rodzaj transu. Bardzo dobrze odwzorował te zachowania Sam Riley, odtwórca głównej roli, który otrzymał za nią nagrodę BIFA. O tym, że nie tylko zagrał Curtisa, ale się nim stał, możecie się przekonać tu:



O Magiku rozpisałam się już w mojej recenzji Jesteś Bogiem: link. Leszek Dawid także nie próbuje usprawiedliwiać bohatera, gdy ten błądzi. Przyczynę swoich problemów, a więc romans z dziennikarką, raper ściąga na siebie sam, bezmyślnie korzystając z pierwszej lepszej okazji. On także nie dorósł jeszcze do bycia głową rodziny, mimo że jako muzyk osiągnął pełną dojrzałość, a bujne życie wewnętrzne pozwoliło mu tworzyć niebanalne, przejmujące teksty. Jeśli artysta jest dobry, jego samobójcza śmierć ani nie umniejsza jego twórczości, ani jej nie nobilituje, lecz zmienia się jedno: zyskujemy pewność, że emocje wyrażane w słowach piosenek są prawdziwe, przez co stają się niezwykłym zapisem czyichś rozterek, zyskują inny wymiar. Dlatego też są bardzo ważnym elementem tego typu filmów, gdzie warstwa muzyczna koreluje z wizualną, obrazuje psychikę bohatera. Rymy Magika to niemal jedyny wyraz jego ogromnej samotności, z której nikt z bliskich mu osób nie zdawał sobie do końca sprawy.

Przypadek Jima Morrisona wygląda inaczej, chociaż od dziecka nosił w sobie piętno śmierci (był świadkiem wypadku samochodowego) i zawsze go fascynowała, to nigdy nie myślał poważnie o odebraniu sobie życia, bardziej ekscytowała go możliwość balansowania na jego skraju. O ile Dawid i Corbijn zdejmują muzyków z piedestału i czynią z nich zwykłych ludzi z problemami, to Stone obiera taktykę odwrotną: podkreśla wszystkie te cechy piosenkarza, które zwykło się stereotypowo łączyć z zawodem rockmana, takie jak skłonność do alkoholu, narkotyków i przypadkowego seksu, maksymalną niepoprawność na wszelkich frontach oraz skierowanie się ku okultyzmowi, po czym wszystkie te przywary intensyfikuje. Jaki jest tego skutek? Morrison staje się tak dziwny, tak egocentryczny i bezczelny, że aż niesamowity. Poprzez podkopywanie dobrego imienia wokalisty (współpracownicy wypowiadali się o Jimie z reguły dobrze) Stone stara się otoczyć go jeszcze większym kultem, dołożyć cegiełkę do jego legendy. 

Źródłem poezji Morrisona, która później przybiera formę piosenek, nie są problemy egzystencjalne, lecz narkotykowe odloty oraz przeżycia mistyczne. Odniosłam jednak wrażenie, że wszelkie duchowe uniesienia i cała metafizyka, jaka niby się w nim kłębi, to tylko wymówka do spełniania jego zachcianek. Wszystko, co robi piosenkarz (gdy nie jest pijany i znarkotyzowany do tego stopnia, że spada ze sceny) razi pretensjonalnością i sprawia, że zamiast wizjonera widzimy nadętego bubka, dlatego też The Doors nie przypadło mi do gustu. Bohater głosi górnolotne hasła, ale nie stoi za tym nic poza jednym wielkim hajem i wpatrzeniem w siebie. Oczywiście przed śmiercią (zmarł w wieku 27 lat, oficjalnie na zawał serca, nieoficjalnie – przyćpał) nawraca się i zostaje rozgrzeszony, żeby przypadkiem film nie miał gorzkiego zakończenia. A gdzie w tym wszystkim muzyka? Zepchnięto ją na bok, chociaż należy przyznać, że Val Kilmer wydaje się być klonem Morissona (polecam porównanie sceny, w której zespół występuje u Eda Sullivana z autentycznym występem grupy – to niemal kopie). Poniżej linki do jednej z lepszych scen w filmie czyli do odtworzenia przez Kilmera The End (podobno nagranie zadowalającej Stona wersji trwało pięć dni) oraz do wykonania tego utworu przez grupę na jednym z koncertów. 



Wszystkie trzy produkcje to obsadowe strzały w dziesiątkę, z tym że Stone jako jedyny postawił na aktorskie gwiazdy, poza Kilmerem zatrudniając także Meg Ryan i Kyle’a MacLachlana. Cała produkcja zdaje się być skrojona pod niewymagającego widza, który oczekuje znanych twarzy, pikantnej historii, gołej baby i względnie dobrego zakończenia. Niby dostajemy jakiś obraz narodzin dzieci-kwiatów i mentalności Amerykanów przełomu lat 60. i 70., jednak kwestie te potraktowano zdawkowo. W rezultacie The Doors dotyka wszystkiego tylko po wierzchu, podtrzymuje stereotypy o destrukcyjnym showbiznesie i banalizuje postać frontmana (bo nie wierzę, że jedynymi rzeczami, które decydowały o jego zachowaniu były kwasowe odloty i wspomnienie martwego Indianina z wypadku).

Śmierć muzyka to dla reżysera temat pasjonujący i intrygujący, ale także trudny, bo oczekiwania fanów wobec filmowego odpowiednika ich idola są zawsze ogromne. Kluczem do sukcesu wydaje się być pokazanie artysty przez to, co siedzi w jego psychice, przy jednoczesnym zignorowaniu jego statusu gwiazdy. Dopiero wtedy mamy szansę uzyskać wiarygodny portret osoby działającej pod niszczącą presją, jaką stanowią oczekiwania innych oraz sama muzyka, która jest jak perły rzucone przed wieprze – pochodzi z samych głębin zszarganego umysłu, lecz poprzez swą popularność banalizuje się, nabierając niszczącego charakteru. Gdy muzyk umiera, reżyser ma dwa wyjścia: pochylić się nad nim jako nad chorym człowiekiem i zbudować przejmujący dramat psychologiczny, lub postawić na kultywowanie legendy, z czego nic nowego nie wynika.  

3 komentarze :

  1. Mi się Control zajebiście nie podobało. The Doors, bardzo dawno widziałem, ale w sumie też jestem na nie. Wg mnie najlepsze filmy o muzykach (i najbardziej true), to 24 Hour Party People i dokument The Filth and The Fury.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie znam tych filmów, ale skoro "24 Hour Party People" jest o wytwórni Factory Records, która wylansowała też Joy Division, to chętnie obejrzę, bo to jeden z "moich" zespołów. A czemu "Control" aż tak zajebiście Ci się nie podobało? Ja też najpierw miałam mieszane uczucia co do jego surowej formy, ale uznałam, że ta trudność odbioru ma swój cel, tj. stworzenie większego wrażenia izolacji, jaka ciąży nad bohaterem.

      Usuń
    2. Zdecydowanie polecam 24 Hour Party People. Jeśli chodzi o muzyków, to film jest o Joy Division i Happy Mondays.

      Co do Control, to tak jak ty zarzucasz przegiecie z imagem rockowej gwiazdy w filmie Stona tak ja uważam, że Corbijn przesadził z wizerunkiem romantycznego emo smutasa, i przez to w równym stopniu wykrzywił obraz muzyka. Ale prwadę mówiąc ten film też widziałem już parę lat temu, więc mogę się mylić.

      Aha, i jeszcze, jakbyś chciała obejrzeć The Filth and The Fury, to możesz zajrzeć na mojego bloga (shameless self-promotion :p).

      Usuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...