Na początku W drodze jeden z drugoplanowych
bohaterów, Carlo Marx (wzorowany na postaci poety Allena Ginsberga, o którym
opowiadał też niedawno Skowyt), wygłasza peany na cześć życia. Bliżej finału
oświadcza: Wiem, że mam 23 lata. Wiem, że moja rodzina i przyjaciele utrzymują
mnie. Wiem, że nie ma żadnego skarbu na drugiej stronie tęczy. Jest tylko
chujnia z grzybnią. Do tego twierdzenia o „chujni z grzybnią” odnieść można całe
przesłanie nowego filmu Waltera Sallesa – szaleć jest fajnie, ale długotrwałego
szczęścia ci to nie dostarczy. Chyba że jesteś pisarzem, wtedy warto pohulać,
zebrać materiał na książkę, po czym przyodziać gajerek i zostać poważnym
artystą. (Uwaga: tekst zawiera też moją interpretację, a więc i mały spoiler w
trzecim akapicie.)
Ekranizacja prozy Jacka Kerouaca to historia przyjaźni
początkującego literata Sala Paradise’a (Sam Riley) i włóczęgi-lekkoducha Deana
Moriarty’ego (Garrett Hedlund), a także związanych z nimi kobiet, ze
szczególnym naciskiem na żony Deana, Marylou (Kristen Stewart) i Camille (Kirsten
Dunst). Albo inaczej: to historia Deana i jego fanklubu, gdyż bohater jest
postacią tak charyzmatyczną i fascynującą, że porywa za sobą tabuny wpatrzonych
w niego przedstawicieli obu płci. Kursują wspólnie bez ważnego celu po Ameryce, w przerwach zaś nadużywają narkotyków i alkoholu, uprawiają
wyzwolony seks, zatracają się w ekstatycznych tańcach lub czytają Prousta. Ba,
czasem nie czekają do postoju i oddają się niektórym z tych przyjemności już za
kierownicą. Mamy bowiem do czynienia z adaptacją biblii beatników, czyli
przodków późniejszych o około 15 lat hippisów. Beat Generation, który powstał w
latach 50. XX wieku, był ruchem literacko-kulturowym zakładającym porzucenie
konsumpcyjnego trybu życia na rzecz podróży oraz swobody twórczej i
obyczajowej. Nieodłączny atrybut stanowiły substancje psychoaktywne, zażywane
koniecznie przy muzyce jazzowej i w otoczeniu książek o tematyce
filozoficznej, co z dużą determinacją podkreśla Walter Salles.
Nazwanie W drodze klasycznym kinem drogi jest tautologią, jako że ten gatunek filmowy jest jakby naturalną konsekwencją
powstania kultury beatników – ludzi w ciągłej podróży. To właśnie twórczość Jacka
Kerouaca i Allena Ginsberga przyczyniła się do uformowania tego typu wypowiedzi
filmowej. Jeden ze stałych jego elementów stanowi proces dojrzewania, jaki
zachodzi w bohaterach, a obraz Sallesa nie oponuje przeciwko temu. Przez to w
filmie zachodzi pewna sprzeczność: z jednej strony dostajemy niezmąconą
afirmację życia koczowniczego i beztroskiego, z drugiej natomiast tęsknotę za
domem i stabilizacją, która przemawia przez bohaterów. Marylou w pewnym
momencie przestaje odpowiadać formuła wolnego związku i zakłada rodzinę; także
Dean, mimo że drzemie w nim niespokojny duch, lubi co i raz wracać do
bezpiecznej przystani, jaką jest jego żona Camille i ich dzieci. Sal od
początku jest beatnikiem na pół gwiazdka, narratorem opowieści i jej
obserwatorem, od początku też wiadomo, że dla niego najbardziej liczy się ukształtowanie swojego życia w ten sposób, by zaczęło ono przypominać
literaturę, co sprowadza całą jego przygodę do interesownego eksperymentu.
Finał, jaki serwuje nam reżyser, zdaje się tylko potwierdzać, że marzenia o
całkowitej niezależności to tylko efekt uboczny młodości, nieosiągalna mrzonka.
W historii tej „zwyciężył” Sal, który w pewnym momencie powiedział stop
hulaszczemu trybowi życia i stał się poważanym członkiem bohemy literackiej.
Dean, który nie przestał włóczyć się z kąta w kąt, pozostał smutny i samotny.
Dlatego też ostatecznie przyjaciele biorą ze sobą rozwód – dojrzały Sal nie mógł znaleźć wspólnego języka z egoistą-hedonistą Deanem, który od początku
ich znajomości w żaden sposób nie ewoluował.
Jeśli do tej pory nie mogliście znieść Kristen Stewart, to
istnieje spora szansa, że po W drodze chociaż trochę zmienicie podejście. Aktorka zdecydowanie lepiej odnajduje się w bardziej kameralnych
produkcjach niż w blockbusterach na miarę Zmierzchu czy Królewny Śnieżki i
Łowcy. Kristen skwaszona, posępna, grająca jedną miną w filmach dla nastolatek?
Nie tym razem. Możecie się zdziwić już przy pierwszym jej pojawieniu się na
ekranie, kiedy świeci gołym biustem (co w późniejszych partiach będzie czynić
jeszcze często). Wygląda doprawdy rozkosznie, gdy z zawadiackim
błyskiem w oku roluje skręta. Scena tańca z Garrettem Hedlundem (link poniżej) odkrywa w
Stewart zupełnie inną osobę, gorącokrwistą kobietę, a nie mimozę, którą
znaliśmy do tej pory. Inna sprawa, że wszystkie żeńskie role w tym filmie to
zaledwie ozdobnik, ledwo zarysowane portrety traktowane przez reżysera dość
przedmiotowo. O ile decyzja Stewart o wzięciu udziału w tej produkcji była
bardzo sprytna, to żal mi Kirsten Dunst. Szkoda tak dobrej, ciekawej aktorki
(jako osoba cierpiąca na głęboką depresję w Melancholii zrobiła na mnie
piorunujące wrażenie) na granie drugoplanowych i płaskich ról.
W drodze ma konstrukcję epizodyczną, Salles nawija na
sznurek kolejne wymuskane koraliki, które łącznie tworzą ciekawy obraz Ameryki
przełomu lat 40. i 50. Zastawiam się jednak, czy te koraliki nie błyszczą ponad
miarę. Chcę wierzyć, że ci ludzie faktycznie byli intelektualną elitą,
oczytanymi geniuszami na LSD, a reżyser skupił się na przedstawianiu ich
seksualnych wybryków, książki zaś to tylko nachalnie pojawiające się w kadrze
okładki. Mimo tego film jako całość robi pozytywne wrażenie, dzika dzika
młodość znowu górą.
W drodze: dramat, Brazylia, Francja, USA, Wielka Brytania
2012. Reżyseria: Walter Salles. Scenariusz: Jose Rivera. Zdjęcia: Éric Gautier.
Muzyka: Gustavo Santaolalla. Obsada:
Garrett Hedlund, Sam Riley, Kristen Stewart, Tom Sturridge, Kirsten Dunst. Czas:
2 godz. 4 min.
Moja ocena: 6,5/10
Tytułem podsumowania
Tytułem podsumowania
Zarówno Królewna Śnieżka i Łowca jak i Uwodziciel nie
wprowadziły do dorobku artystycznego Kristen Stewart i Roberta Pattinsona
żadnych nowych wartości. Zupełnie inaczej sprawa się ma w przypadku W drodze i
Cosmopolis, które dają nadzieję na to, że ta dwójka aktorów nie zniknie z
ekranów razem z ostatnim Zmierzchem. Stewart pokazala się od innej,
bardziej energicznej strony, a Pattinson, póki wybiera role zgodne z jego emploi,
także nie robi wiochy. Kluczem do sukcesu wydają się być prawidłowe decyzje
obsadowe. Nie od razu Rzym zbudowano, a więc może i oni pozbędą się swoich
etykietek i zapiszą się w świadomości kinomanów jako ktoś więcej niż ofiary popkulturowej machiny.
Linki do pozostałych tekstów o poczynaniach Robstena:
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz