poniedziałek, 19 listopada 2012

Czy Robsten jest tak zły, jak go malują? (Recenzja W drodze, cz. 2)


Na początku W drodze jeden z drugoplanowych bohaterów, Carlo Marx (wzorowany na postaci poety Allena Ginsberga, o którym opowiadał też niedawno Skowyt), wygłasza peany na cześć życia. Bliżej finału oświadcza: Wiem, że mam 23 lata. Wiem, że moja rodzina i przyjaciele utrzymują mnie. Wiem, że nie ma żadnego skarbu na drugiej stronie tęczy. Jest tylko chujnia z grzybnią. Do tego twierdzenia o „chujni z grzybnią” odnieść można całe przesłanie nowego filmu Waltera Sallesa – szaleć jest fajnie, ale długotrwałego szczęścia ci to nie dostarczy. Chyba że jesteś pisarzem, wtedy warto pohulać, zebrać materiał na książkę, po czym przyodziać gajerek i zostać poważnym artystą. (Uwaga: tekst zawiera też moją interpretację, a więc i mały spoiler w trzecim akapicie.)


Ekranizacja prozy Jacka Kerouaca to historia przyjaźni początkującego literata Sala Paradise’a (Sam Riley) i włóczęgi-lekkoducha Deana Moriarty’ego (Garrett Hedlund), a także związanych z nimi kobiet, ze szczególnym naciskiem na żony Deana, Marylou (Kristen Stewart) i Camille (Kirsten Dunst). Albo inaczej: to historia Deana i jego fanklubu, gdyż bohater jest postacią tak charyzmatyczną i fascynującą, że porywa za sobą tabuny wpatrzonych w niego przedstawicieli obu płci. Kursują wspólnie bez ważnego celu po Ameryce, w przerwach zaś nadużywają narkotyków i alkoholu, uprawiają wyzwolony seks, zatracają się w ekstatycznych tańcach lub czytają Prousta. Ba, czasem nie czekają do postoju i oddają się niektórym z tych przyjemności już za kierownicą. Mamy bowiem do czynienia z adaptacją biblii beatników, czyli przodków późniejszych o około 15 lat hippisów. Beat Generation, który powstał w latach 50. XX wieku, był ruchem literacko-kulturowym zakładającym porzucenie konsumpcyjnego trybu życia na rzecz podróży oraz swobody twórczej i obyczajowej. Nieodłączny atrybut stanowiły substancje psychoaktywne, zażywane koniecznie przy muzyce jazzowej i w otoczeniu książek o tematyce filozoficznej, co z dużą determinacją podkreśla Walter Salles.

Nazwanie W drodze klasycznym kinem drogi jest tautologią, jako że ten gatunek filmowy jest jakby naturalną konsekwencją powstania kultury beatników – ludzi w ciągłej podróży. To właśnie twórczość Jacka Kerouaca i Allena Ginsberga przyczyniła się do uformowania tego typu wypowiedzi filmowej. Jeden ze stałych jego elementów stanowi proces dojrzewania, jaki zachodzi w bohaterach, a obraz Sallesa nie oponuje przeciwko temu. Przez to w filmie zachodzi pewna sprzeczność: z jednej strony dostajemy niezmąconą afirmację życia koczowniczego i beztroskiego, z drugiej natomiast tęsknotę za domem i stabilizacją, która przemawia przez bohaterów. Marylou w pewnym momencie przestaje odpowiadać formuła wolnego związku i zakłada rodzinę; także Dean, mimo że drzemie w nim niespokojny duch, lubi co i raz wracać do bezpiecznej przystani, jaką jest jego żona Camille i ich dzieci. Sal od początku jest beatnikiem na pół gwiazdka, narratorem opowieści i jej obserwatorem, od początku też wiadomo, że dla niego najbardziej liczy się ukształtowanie swojego życia w ten sposób, by zaczęło ono przypominać literaturę, co sprowadza całą jego przygodę do interesownego eksperymentu. Finał, jaki serwuje nam reżyser, zdaje się tylko potwierdzać, że marzenia o całkowitej niezależności to tylko efekt uboczny młodości, nieosiągalna mrzonka. W historii tej „zwyciężył” Sal, który w pewnym momencie powiedział stop hulaszczemu trybowi życia i stał się poważanym członkiem bohemy literackiej. Dean, który nie przestał włóczyć się z kąta w kąt, pozostał smutny i samotny. Dlatego też ostatecznie przyjaciele biorą ze sobą rozwód – dojrzały Sal nie mógł znaleźć wspólnego języka z egoistą-hedonistą Deanem, który od początku ich znajomości w żaden sposób nie ewoluował. 


Jeśli do tej pory nie mogliście znieść Kristen Stewart, to istnieje spora szansa, że po W drodze chociaż trochę zmienicie podejście. Aktorka zdecydowanie lepiej odnajduje się w bardziej kameralnych produkcjach niż w blockbusterach na miarę Zmierzchu czy Królewny Śnieżki i Łowcy. Kristen skwaszona, posępna, grająca jedną miną w filmach dla nastolatek? Nie tym razem. Możecie się zdziwić już przy pierwszym jej pojawieniu się na ekranie, kiedy świeci gołym biustem (co w późniejszych partiach będzie czynić jeszcze często). Wygląda doprawdy rozkosznie, gdy z zawadiackim błyskiem w oku roluje skręta. Scena tańca z Garrettem Hedlundem (link poniżej) odkrywa w Stewart zupełnie inną osobę, gorącokrwistą kobietę, a nie mimozę, którą znaliśmy do tej pory. Inna sprawa, że wszystkie żeńskie role w tym filmie to zaledwie ozdobnik, ledwo zarysowane portrety traktowane przez reżysera dość przedmiotowo. O ile decyzja Stewart o wzięciu udziału w tej produkcji była bardzo sprytna, to żal mi Kirsten Dunst. Szkoda tak dobrej, ciekawej aktorki (jako osoba cierpiąca na głęboką depresję w Melancholii zrobiła na mnie piorunujące wrażenie) na granie drugoplanowych i płaskich ról.


W drodze ma konstrukcję epizodyczną, Salles nawija na sznurek kolejne wymuskane koraliki, które łącznie tworzą ciekawy obraz Ameryki przełomu lat 40. i 50. Zastawiam się jednak, czy te koraliki nie błyszczą ponad miarę. Chcę wierzyć, że ci ludzie faktycznie byli intelektualną elitą, oczytanymi geniuszami na LSD, a reżyser skupił się na przedstawianiu ich seksualnych wybryków, książki zaś to tylko nachalnie pojawiające się w kadrze okładki. Mimo tego film jako całość robi pozytywne wrażenie, dzika dzika młodość znowu górą.

W drodze: dramat, Brazylia, Francja, USA, Wielka Brytania 2012. Reżyseria: Walter Salles. Scenariusz: Jose Rivera. Zdjęcia: Éric Gautier. Muzyka: Gustavo Santaolalla. Obsada: Garrett Hedlund, Sam Riley, Kristen Stewart, Tom Sturridge, Kirsten Dunst. Czas: 2 godz. 4 min.


Moja ocena: 6,5/10
 


Tytułem podsumowania


Zarówno Królewna Śnieżka i Łowca jak i Uwodziciel nie wprowadziły do dorobku artystycznego Kristen Stewart i Roberta Pattinsona żadnych nowych wartości. Zupełnie inaczej sprawa się ma w przypadku W drodze i Cosmopolis, które dają nadzieję na to, że ta dwójka aktorów nie zniknie z ekranów razem z ostatnim Zmierzchem. Stewart pokazala się od innej, bardziej energicznej strony, a Pattinson, póki wybiera role zgodne z jego emploi, także nie robi wiochy. Kluczem do sukcesu wydają się być prawidłowe decyzje obsadowe. Nie od razu Rzym zbudowano, a więc może i oni pozbędą się swoich etykietek i zapiszą się w świadomości kinomanów jako ktoś więcej niż ofiary popkulturowej machiny.

Linki do pozostałych tekstów o poczynaniach Robstena:

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...